W sobotę, ostatniego dnia maja, w Clubie Storrady wystąpiły dwa zespoły – Martim Monitz z Poznania i szczeciński Nihilosaur. Obiecywano łomoty nie z tej ziemi, dotrzymano słowa. Koncert to kolejna - i jednocześnie ostatnia przed przerwą - odsłona cyklu Tego Słucham.
Nadszedł czas na punkowe brzmienia. Takich występów w Domku Grabarza jeszcze nie było. Oba zespoły robią rumoru co nie miara – wrzaski, muzyczna strzelanina, ostra perkusja to ich specjalność. Awantura!
NIHILOSAURY nie wyginęły
Panowie weszli na scenę. Niestety nie przywitali się z publicznością. Przynajmniej byli bardzo dobrze przygotowani: mieli charakteryzację, gitarę basową na spółkę i Pana od wizualizacji. Z przypadku mieli też pana od namawiania ludzi do tańca. Bo do tańca trzeba dwojga. Nihilosaur tworzy dobrą ciężką muzykę, ma w sobie wiele z artyzmu. Nie ukrywam, że zawiódł mnie występem na żywo. Sobotni eksperyment nie był dobrym pomysłem. Perkusista (który tak naprawdę był basistą) grał w granatowej poszewce na jaśka. Nieważne jest już to, że całość mająca – jak się domyślam – mieć naprawdę ciekawy przekaz, była raczej komiczna (bo jak nazwać niewyraźnie wydzierającą się poszewkę w białe gwiazdki z wystającym czubkiem nosa muzyka?) a całość przypominała raczej Harlem Shake w wersji hard. Ważne natomiast jest to, że pan Artur Ciechorski po prostu nie trafiał w hi-hat (i ja wcale się mu nie dziwię!). Próbowałam nie rozpraszać się ciągłym skupianiem na owym czubku nosa, więc spoglądałam na widowiskowe slajdy, wzmacniające nastrój psychodelii, ale i one się skończyły. Cieszę się, że pan Ziemowit Pawluk tak szybko zrzucił z siebie papierową torbę, bo jego uśmiech i nerwowe przeżuwanie gumy przekonały mnie dużo bardziej!
Martim Monitz – „witaj witaj witaj” !
Zaczęli utworem „Pogrzeb Clinta Eastwooda”. Wszystko grało – szybko, głośno, spójnie i równo. Muzyki z pogranicza punka, noise’a i nowej fali słuchałam jakiś czas temu-dość dawno - więc na twarzy od razu pojawił się szeroki uśmiech a w głowie szereg wspomnień, i skojarzeń. Jak dla mnie, twórczość Martim Monitz to coś pomiędzy ulubionymi „Kalesonami Boga Wojny” a „All Wheel Drive”, ot subiektywności. Najbardziej podobały mi się „Diabły” i „Age Fitness”. Panowie odwalają kawał dobrej roboty. Szczególnie podobała się dynamiczna perkusja, dopracowana technicznie w każdym calu, a barwa wokalna pana Klaudiusza Kwapiszewskiego jest jak wisienka na torcie! Publiczność ożywiła się, żartowała z gitarzystą a na koniec prosiła o więcej. Bis!
Autor: Diana Marczewska
Komentarze
0