W jadalnej części mojej kuchni, na ścianie pokrytej dobrze zakonserwowaną boazerią pamiętającą jeszcze czasy generałów hołdujących zasadzie, że jeśli orzełek, to bez korony, gdzie opary tłuszczu zlały się z lakierem i wgryzły się w słoje i sęki uwydatniając ich pozorną odmienność, wisi nieduży zegar, który nawet nie udaje, że nie jest samą tarczą wyciosaną z mniej lub bardziej szlachetnego kamienia o niewiadomym pochodzeniu i kolorze zgniłego mięsa.

Wskazówki posiada metalowe, w kolorze wypranego złota. Sekundnik jest prosty, a pozostałe dwa kikuty z przyczyn mi nieznanych nawiązują swoimi wybujałymi kształtami do minionych estetycznie epok. Cyfry prezentują się okazalej – są rzymskie, jasnozłote i z plastiku. Niektóre z widoczną krzywizną po powtórnym przyklejeniu. Końcówki archaicznych wskazówek pomalowane są jaskrawopomarańczową farbą. Przy cyfrach świecą się kropki w tym samym kolorze. Na gołej, kamiennej tarczy, pod wystukującym czas sekundnikiem, widnieją dwa napisy: jeden wyżej - „STOCZNIA”, drugi niżej - „XXV LAT”. Nie pamiętam, kiedy mój ojciec przyniósł do domu ten zegar. Pamiętam, że razem z zegarem dostał medal. Prawdopodobnie złoty. Na medalu był wyryty statek. Prawdopodobnie.

Kiedy jeszcze pracował, zdarzały się dni, w których przychodziłem pod bramę kolejową i czekałem, aż wyjdzie. Stałem zazwyczaj przy zaparkowanym nieopodal torów samochodzie. By zdążyć na czas, wychodziłem z domu około pół godziny przed fajrantem. Zbiegałem po schodach, bo taki miałem zwyczaj, wychodziłem z klatki, szedłem do ulicy, później wzdłuż niej do skrzyżowania. Mijałem ukończoną niegdyś podstawówkę, przystanek autobusowy, kwiaciarnię, budowany od nie wiem kiedy i do teraz kościół, gomułkowskie osiedle i przechodziłem przez most nad torami Drzetowa. Schodziłem Rugiańską do skrzyżowania, skręcałem w Stalmacha i mijałem Lubeckiego z jej brunatnymi kamienicami, gdzie gnieździli się kiedyś moi rodzice z dziadkami i starszą siostrą. Ja się nie załapałem. Po prawej stronie mijałem grupkę pijaczków grzejących się w słońcu sklejonego z zardzewiałych listew monopolu. Po krzywych torach jechał tramwaj, który skakał i stukał, jakby był częścią fabryki, a nie miasta. Za drogą szczerzyło się przerdzewiałe i ogołocone z farby ogrodzenie, które przestało nawet udawać, że do czegoś służy. Dochodziłem do torów towarowych, które pewnie i z rozmachem służyły fabryce, kiedy jeszcze fabryka służyła jako fabryka innym oraz samej sobie. Idąc wzdłuż nich dochodziłem do bramy i czekałem na ojca. Z bramy tłumnie wychodzili robotnicy i stukali drzwiami samochodów. Po jakimś czasie wychodził ojciec, stukaliśmy drzwiami, i jechaliśmy na działkę za miastem, gdzie on stukał w drewniane bele i deski, z których budował sobie uroczy domek.

- Byłbym bardzo zadowolony – kilkakrotnie powiedział ojciec przy domowej kolacji. Poinformował właśnie moją siostrę o możliwości zdobycia przez nią etatu, która to możliwość wynikałaby z towarzysko-zawodowo-wzajemnych zależności osób zależnych wzajemnie-towarzysko-zawodowo od osoby wzajemnej memu ojcu. W tle leciał serial o detektywie z San Francisco cierpiącym na nerwicę natręctw i na rzeczywistość. Mały siostrzeniec twierdził, że „siku”, ojciec mówił coś o załapaniu. Znów się nie łapię, bo mam pełne ręce.