Żony nie zdradzam, psa na dwór regularnie wyprowadzam! Nie chcę, nie będę tego psuł! Że też wam nie wstyd! Dorosłe kobiety! Zostawcie mnie, zostawcie mnie na Boga!

Ciemne piwo z dnia poprzedniego zrobiło swoje. Swoje zrobiło też słońce, które „kopsało żaru” tak intensywnie, jakoby lato przyspieszyło kroku i w termicznym skoku, w zielonym amoku, dokonać chciało gwałtu na ledwie skrytych za wiotką zielenią kasztanowcach. Siedziałem na jednej z ławek skweru Andersa, co rozciągnięty lubieżnie pomiędzy ulicami Wojciecha, Stalingradu i Więckowskiego, łonił się przyrodniczo i kłonił dziewiczo pod wiotkimi palcami wiatru, który tu i tam wdzierał się w alejki, aby wpuścić pomiędzy półnagie jeszcze krzewy odrobinę drżenia, by te szelestem młodych listków iskaniom owym zaprzeczały, namawiając jednocześnie zwiewność powietrza do dalszej z nimi swawoli.

Wiatr, czynił krzewom pieszczotę, słońce na drzewach tańczyło złote, a ja, srebrząc się piwnym potem, myślałem o tem, że mam dwa złote. Ale tym, że dwa złote, martwić się  przecież mogłem potem. Teraz na spanie miałem ochotę.

Takom zasł.   

I było mi dobrze, gdy tak spałem w okolicznościach przyrody, choć miasta pośrodku. I nie wiedziałem, czy miasto było, czy li tylko mi się śniło, czy dźwięki okólne mnie dotyczą, czy roję hałas uliczny i pieska za mną szczekanie, dzieci wołanie, dzwonów bicie, picie, życie… cie… e….

Proszę się przebudzić. Bóg na pana patrzy! Przede mną starsza pani. W ręku okładka periodyku
Strażnica. Pod tytułem podtytuł: Przebudźcie się. Dobra, już się przebudziłem, co dalej? – mruknąłem niechętnie. – Ma pani, albo pani szef na ciemne piwo? Ciemne piwo przebudzi mnie do końca, choć dalibóg, wolałbym spać już do wieczora. Albo i do tej waszej Apokalipsy. A właśnie, kiedy to jest? No, Armagedon kiedy? Przed moją rentą, czy po niej? Mam czekać, czy dać sobie spokój? Przyznam, że bardziej ciągnie mnie do rozpusty, niż do nieba… Do dystrybutorki Słowa podeszła koleżanka. Zaraz mnie zgwałcą – pomyślałem rozbawiony. I nagle wstałem z ławki, rozejrzałem się, podniosłem dłonie do góry. Proszę mnie zostawić – krzyknąłem głośno, niemal histerycznie. – Mam żonę i dzieci! Mam swoją parafię i swoją Żabkę po drugiej stronie ulicy. Jestem spokojnym, uczciwym obywatelem! Żony nie zdradzam, psa na dwór regularnie wyprowadzam! Nie chcę, nie będę tego psuł! Że też wam nie wstyd! Dorosłe kobiety! Zostawcie mnie, zostawcie mnie na Boga!

Obie panie zaniemówiły. Przez chwile stały jak skamieniałe, po czym jedna z nich złapała drugą za przegub dłoni i pociągnęła w boczną alejkę. To jakiś wariat – usłyszałem jeszcze zza krzaków. – Raz widziałam jak robił kupę pod drzewem. To wariat z Mącznej! Szukają go lekarze i policja!

Jeżeli historia powyższa nie wydarzyła się, to na pewno mogła się wydarzyć. W każdym razie wydarzyć się prędzej czy później musi. Jeżeli nie mnie, to komuś z Was. Zapytajcie pani Statystyki. Założę się, że wszyscy lubicie ciemne piwo i że upijacie się nim niekiedy. No, a jeżeli mieszkacie w Szczecinie i dodatkowo przechodzicie na kacu przez skwer Andersa, na pewno lubicie przysiąść na drugiej ławce od kabiny Toi Toi. (na tej bliżej Bogurodzicy, gdzie deska od oparcia jest urwana). Mam rację? No więc, jeżeli już na tę, lub na jakąkolwiek inną ławkę, raz i drugi usiądziecie – ten felieton będzie o Was. Przy czym, kto pierwszy, ten lepszy.  

Wtedy sobie przypomnicie i powiecie: on to napisał, on wiedział, on przeczuł. Nie obwołujcie mnie jednak prorokiem i nie zakładajcie na moją cześć kościoła. Nie chodźcie po parkach z przedrukiem moich felietonów w broszurę ujętych, ku bliźniego przebudzeniu.

Ludzie w dupie mają Apokalipsę, gdy wiewiórka im z ręki bułkę wyżera, gdy uwodzi ich wiosna, gdy kac torturuje, gdy uda zimne, bo dziury w kieszeniach, gdy wygrali, gdy przegrali, gdy porzuceni są, lub gdy zakochani. Jednako.

Może i Bóg mieszka w parku (bo wszędzie podobno mieszkać może), ale wątpię, aby przychodził do mnie, gdy śpię na ławce. W parku są kupy i różne przygłupy, które Boga w spoconych łapach po ławkach roznoszą, a którym biblia abstrakcyjną jest dziedziną, jak nie przymierzając Wikipedia misiowi koala.

Bozia przychodzi do poduszki. I przychodzi dopiero wtedy, gdy uwolnimy już wszystkie westchnienia i gdy dzień pomyślimy jako łąkę pełną kwiatów, motylów, ostów i wykrotów. Bozia nie gania nas po parku. Ona spotyka się z nami pod powiekami. No, niekiedy zagląda do kościoła. Choć nie do każdego.     

Ostrzegam Was  Świadkowie: nie podchodźcie do mnie, gdy śpię na ławce, a szczególnie gdy z niej spadnę. Sen mój przypłynął rzeką ciemną, gdzie nad korytem głębokim anieli, oparem chmielu pobudzeni, pióra rozpustnie sypią w szuwary.

Gdy takie piórka łapię – mogę dać po łapie.