Grzeczne bajki kończą się pięknym ślubem głównych bohaterów i lakonicznym: „I żyli długo i szczęśliwie”, po czym spuszczają kurtynę niewiedzy na ciekawość czytelnika bądź widza. Wydawać by się mogło, że i podobnie będzie w przypadku czwartej części książkowej serii „Zmierzch” pióra Stephenie Meyer, jak i jej ekranizacji, jednak te niespodziewanie wyłamały się ze schematu.
Wyświetlane w kinach od piątku „Przed świtem” jest adaptacją jedynie pierwszej części książkowego pierwowzoru. Rozporcjowanie materiału autorzy tłumaczą długością powieści, która liczy ponad 700 stron, ale zapewne zaważyły na tym również cele marketingowe. Bella, której dojrzewanie widz mógł śledzić podczas pierwszych trzech części, nie jest już, podobnie jak grająca ją Kristen Stewart, nastolatką. Dojrzalszy wydaje się także jej ukochany – żywiący się wyłącznie krwią zwierząt wampir Edward, a zarazem jego filmowe odwzorowanie, Robert Pattinson.
Człowieczo-wampirza para przygotowuje się do ślubu. Bella wkracza w świat dorosłych, ucząc się chodzenia w butach na niebotycznie wysokich obcasach, gdy tymczasem Edward postanawia wyjawić jej dręczący go sekret. Okazuje się bowiem, że kilkadziesiąt lat temu zabił kilka osób. Co prawda, byli to przestępcy, jednak bohater nie może zaznać spokoju, nie uzyskawszy od ukochanej wybaczenia i całkowitej akceptacji. Ta scena stanowi doskonały pretekst dla reżysera, Billa Condona, do wplecenia w fabułę fragmentu pochodzącego z jego ulubionego filmu – „Narzeczonej Frankensteina”. Jest on preludium późniejszych zdarzeń, bo choć ślub to wydarzenie zazwyczaj piękne, jednak nie wiadomo, co z niego może wyniknąć, gdy naszym wybrankiem jest, tak, tak, nawet Edward mówi o sobie w ten sposób, potwór.
Wykorzystanie pochodzącego z lat 30. filmu Jamesa Whale'a przypomina nam, jakiemu reżyserowi powierzono realizację kolejnego bestsellerowego odcinka quasi-sagi Meyer. Bill Condon to twórca doświadczony i nagradzany (m.in. Oscar za najlepszy scenariusz adaptowany do „Bogów i potworów”), który na warsztat brał zarówno horrory, jak i musicale, dlatego też nie dziwi eklektyzm „Przed świtem”. Oczywiście pretekstem jest stworzona przez Meyer historia: ślub, podróż poślubna do Brazylii oraz nieplanowana ciąża, która zagraża życiu Belli i niemal doprowadza ją do śmierci.. Na to jednakże nakłada się doświadczenie i zmysł estetyczny reżysera, który wraz z operatorem, Guillermem Navarrem (zdobywcą Oscara za najlepsze zdjęcia do „Labiryntu Fauna”), tworzy doskonały wizualnie, niemal wychodzący ekranu, mimo „zwykłego” 2D, melodramatyczny horror. Condon manifestuje przy tym także ciut za duże zamiłowanie do humorystycznych wtrętów oraz przesadnie wykorzystuje ilustracyjną funkcję muzyki.
Przeładowanie pierwszej połowy filmu humorem jest zbyt nachalne, z drugiej strony sprawia, że na widowni wybuchają salwy śmiechu i widzowie (uwaga, uwaga, widziałam na tym filmie w kinie, wbrew wszechobecnym opiniom, że „Sagę pochłaniają tylko dzieciaki”, wiele nienastolatek i [sic!] nienastolatków) mają okazję do dobrej zabawy. Radości nigdy nie za wiele, zwłaszcza, że druga połowa przenosi obserwatora w świat, w którym Bella przypomina kościotrupa, a wilkołaki mkną niczym Franka Potente po Berlinie. Był chleb dla miłośników romantyzmu, są i igrzyska dla fanów flaków. Edward po raz drugi traci przed oczami publiki swoją niewinność, tym razem jednak nie jako wyśniony książę w bajkowej scenerii, a „prawdziwy”, ociekający nieswoją krwią wampir.
Zaproszenia na ślub rozesłane. Wielkie wesele fanów trwa i mało który z nich przejmuje się tym, że rozwścieczony tłum krytyków filmowych chce podpalić salę balową. A nawet jeśli któryś z nich, a może i każdy, widzi niedociągnięcia scenariusza, brak wybitnej gry aktorskiej czy też (o, świętokradztwo!) banalność samej fabuły, miłość to przecież całkowita akceptacja. A oni już dawno wypowiedzieli: „tak!”.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości Kina Helios w Szczecinie.
Komentarze
0