Do takiej pracy zwykle zmusił je los. Mała emerytura, wysokie koszty życia, konieczność kupowania lekarstw. Przychodzą na targowiska, by sprzedawać przygotowane przez siebie kapcie, czapki i szaliki. Czasem są niewidoczne dla ludzi przez wiele dni, a czasem uśmiecha się do nich los i zarabiają pieniądze, które pomagają im w przeżyciu. – Jestem sama i muszę sobie jakoś radzić, a tutaj przychodzą ludzie, można porozmawiać, jakiś grosik wpadnie – mówi pani Zofia, sprzedająca kapcie i skarpety z wełny na targowisku Manhattan.


Pani Krystyna. „Kiedy miałam depresję, robiłam te czapki całymi dniami”

Internet pokochał panią Krystynę po tym, jak jeden z jej klientów zrobił jej zdjęcie i wrzucił na Facebooka. Jak mówiła nam podczas rozmowy, w środę od rana ustawiła się do niej kolejka i sprzedała tyle czapek, że może iść zrobić duże zakupy.

Pani Krystyna ma 85 lat. Siedzi na placu Zwycięstwa, przygotowuje kolejne czapki, a czasem, gdy ktoś do niej podejdzie, to zabawia go rozmową i przekonuje, że jej wyroby są lepsze niż w sklepach. Dziennie wykonuje 1-2 czapki, ale ma ich całkiem spory zapas dla potencjalnych klientów.

– Jestem od 10:00 prawie codziennie, ale teraz idę do szpitala na badania, więc nie będzie mnie kilka dni – mówi.

Dlaczego robi czapki na drutach  i sprzedaje je w mieście? – Bieda mnie zmusiła – mówi szczerze. – Jak miałam depresję, to siedziałam w domu i dziergałam czapki. Zrobiłam ich mnóstwo i teraz sprzedaję. Ciepłe, grube, dobrze zrobione. Ja od małego dziergam i nauczyłam się szyć już dawno. Zbieram na aparat słuchowy, żeby mi nie szumiało w uchu. Nawet telewizji nie słyszę – mówi nam i dodaje: – Miło mi, że powiedzieli o mnie w radiu i zrobili mnie zdjęcie do Internetu. Nie ma mi kto pomagać w życiu. Córka zmarła, syn ma kłopoty. Ludzie mnie tu szanują, dają mi tu jałmużnę czasami.

Czapki u pani Krystyny można kupić już za 20 złotych.

na zdj. pani Krystyna sprzedająca czapki na pl. Zwycięstwa

Pani Zosia. „Czasem coś zarobię, czasem nic”

Pani Zosia na Manhattanie sprzedaje głównie paputki z wełny i skarpety. Kiedy pytam o cenę, mówi, że tak naprawdę to parę złotych wystarczy. Ostatecznie kupuję parę grubych skarpet za 20 złotych, a kobieta mówi, że to zdecydowanie za drogo i ona sprzedaje najwyżej po 10 zł.

– Robię własnoręczne na szydełku, na drutach. Dziennie jedną parę, może czasem dwie. Tym się trudnię, żeby dorobić, ja mam małą emeryturkę, nawet nie ma 1200 złotych. Nie da się za to żyć, wszystko drogie – mówi. – Jestem tutaj prawie codziennie, chyba, że deszcz pada albo choroba. Lubię tutaj siedzieć, pogadamy sobie, ludzi jest sporo, handlujemy, ludzie mnie już znają i zamawiają czasem nawet kilka par. Czasem coś zarobię, czasami nic, jak będzie chłodniej, to może sprzedam.

Zarabia pani chociaż pięć dyszek? – Nie, nie ma na to szans. 30-40 złotych – mówi nam szczerze kobieta.

na zdj. pani Zosia, której skarpety można kupić na Manhattanie