Znowu jesień. Jesień znowu. Jesień, jesień; znowu, znowu. I ta jej banalność corocznego uwiądu. Czy mam znowu ten sam, co przed rokiem wiersz o jesieni napisać? Uczynić ksero z zeszłorocznych słów tak, jak ona – ta Lady Liścina kseruje wokół mnie zeszłoroczne krajobrazy? Tak, tak, wiem: wiosna też się każdego roku powtarza; zima i lato także. Tylko, że inne pory roku nie przynoszą pod okna, nie nawiewają pod drzwi takiej fali smutku, żalu i zamyślenia. Nie smęcą tak, nie płaczą, o duszę samą wiatrem zimnym nie haczą. Nie cisną wzroku ku ziemi ołowianych chmur szarością...

Czy zauważyliście na przykład, że pod całkowicie bezchmurnym niebem na ziemi czas zwalnia biegu, zatrzymuje się niekiedy, odpuszcza, odpoczywa? A pod pędzącymi gdzieś w nadziemskie byty chmurami, zegary na ziemi przyspieszają? I że ludzie nie tylko siebie, ale w ogóle szybciej jakby mijają? I że statystycznie częściej od nas, od siebie odchodzą? A może to my od nich częściej jesienią odchodzimy? Zanurzamy się, schodzimy do jaskiń naszych serc, aby ostudzić uczucia, wyhamować tętno, przycupnąć za chłodnymi szybami oczu i czekać, czekać, na pierwsze wiosenne odtajenia?

A tymczasem jesień. Jesień, jesień; znowu, znowu.

I tak naprawdę wcale nie taka brzydka. Okna mojego domu wychodzą na platany rosnące przy Jasnych Błoniach. Widzę je codziennie, słyszę je niezmiennie, towarzyszą mi przez całe życie.

Spokojne, dostojne, rozszeptane drzewa. Zauważcie, że mądrość i siła nie są nigdy krzykliwe? Istoty zakompleksione, przestraszone, (przepraszam za kolokwializm) kurduplowate krzyczą, a drzewa właśnie szepcą.

Teraz słońce wyszło zza chmury; rozlało się po liściach, spłynęło strugami po szybach. Aż uśmiechnęła się do mnie skuwka od długopisu. Jak pięknie. I wcale nie banalnie. Bo przecież tam, w alejach, nic nie jest powtórzeniem. Żaden liść nie jest kopią, nie jest ani biologiczną ani estetyczną repliką liścia, który istniał kiedyś. Żaden liść tegorocznej jesieni nie opadł dokładnie w taki sam sposób jak jakikolwiek liść poprzedniej jesieni. I żadna chmura nie ma i nie miała nigdy swojego sobowtóra. Przelot, przemijanie chmury, śmierć liścia, niepewny zimą los pająka… Śmierć w ujęciu globalnym jest zwyczajna, banalna, monotonna nawet, ale w odniesieniu do żyjącego w pojedynkę organizmu, do indywiduum, jest aktem niepowtarzalnym w całym Wszechświecie.

Patos? Egzaltacja? Jeszcze wczoraj tak bym pewnie swoje słowa oceniła. Teraz gubię się w znaczeniach. Mówię „kwiat, chmura, niebo, liść, matka, Bóg” i wiele innych jeszcze rzeczy mówię i odczuwam radość, że słowa te istnieją, i że istnieją rzeczy i pojęcia proste, banalne i po prostu niezawile piękne.

Ale dzisiaj jest inaczej niż przed rokiem.

Dzisiaj umieram.

Jestem na trzecim roku psychologii US. Od sześciu miesięcy jestem szczęśliwie zakochana, rozpędzona w życie, wesoła, pazerna na śmiech i zabawę. Jestem, bywam, bywałam. Wczoraj. Dzisiaj wiem, że nie przeżyję całej zimy. Może jeszcze przywitam Nowy Rok, ale jeżeli tak, to w jakim będę stanie?

Nie boję się nie czuć, choć to trudne do wyobrażenia. Boję się czuć za dużo. Boję się cierpieć, być ciężarem. Boję się litości. Dlatego, gdy rozmawiam ze znajomym pająkiem, z mrówką, czy z drzewami, cieszę się, że mogę pokazać im jeszcze swoją pogodną twarz. Nieskrzywioną bólem, niezdeformowaną rozpaczą.

Kochajcie życie. Kochajcie we wszystkich jego barwach. I zwróćcie uwagę na to, na co ja wczoraj jeszcze uwagi nie zwracałam: szarość to także kolor. To barwa składowa życia i barwa życiu niezbędna. Trzeba ją zaakceptować. Tylko śmierć nie ma barw. Podobno nie ma. Chciałabym wierzyć, chciałabym mieć nadzieję. Ale zbyt uczciwa starałam się być zawsze względem siebie. Uczciwa intelektualnie. Więc, gdzieś poza emocjami zwyczajnie wątpię.

Kochajcie się. Tylko przez miłość dostrzec można wszystkie kolory istnienia.

Nie żalę się. Nie piszę dla wywołania litości. Chciałam tylko powiedzieć, że jesień jest piękna, a życie bywa cudowne, bo jest w nim miejsce na czerwień i szarość, na miłość, chmurę i na ślimaka.

Magda