Opinie były różne. Nie wszyscy byli zachwyceni, ale tych, którzy dobrze się bawili, było jednak więcej. Wczoraj na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich można było zobaczyć dwie grupy chłopców - młodszych (Illegal Boys) i "nieco" starszych (The Jolly Boys). Ci ostatni przyjechali z Jamajki by po raz pierwszy wystąpić w Polsce.
Zanim nestorzy stylu mento zainstalowali się na scenie, jako support, wystąpił projekt muzyczny Dymitra Czabańskiego i Marcina Muszyńskiego, wokalistów zespołu Dubska. W składzie tego "street bandu" jest  6 osób, grających na takich  instrumentach jak gitara, mandolina, kontrabas, perkusjonalia czy harmonijka. Wśród muzyków, którzy byli w Szczecinie wczoraj zobaczyliśmy Macieja Pietracho, weteran folkowej sceny, autor piosenki "Złoty łańcuszek", która została przez niego wykonana. Poza tym panowie wybrali na swój pół godzinny set także takie tematy jak  "Boska Miłość" grupy Natura, "Walk On Line" Johny`ego Casha, znany z wielu wykonań "Rivers Of Babylon" oraz przypomnieli formację RAP Generation grając utwór "My Woman Is Gone". Już wtredy część publiczności ustuowała się blisko sceny i chłonęła wibracje generowane przez Illegal Boys.
 
To jednak był tylko łagodny wstęp, bo kiedy goście z Karaibów pojedynczo zaczęli wchodzić na estradę, liczba widzów pod nią podwoiła się.  Każdy chciał poczuć, te dźwięki, które wesoły tercet przygotował , jak najintensywniej. Od początku  najwięcej uwagi na siebie zwracał Albert Minott, który śpiewał, grał na gitarze i tańczył. Jego rytmiczne przemieszczanie się po scenie wzbudziło zdecydowanie największy aplauz. Często też opowiadał o swoim kraju, o muzyce i życiu. Pozostali artyści - Joseph "Powda" Bennett - śpiew, instr. perkusyjne, Derrick "Johnny" Henry - grajacy na malowniczym rumba box oraz Lenford "Brutus" Richards na banjo, pozostawali na drugim planie, dajac szansę wykazania się swemu frontmanowi.
 
Mento to styl, który sprokurował powstanie takich gatunków muzyki jak ska i reggae. Zawiera w sobie dźwiękowe bogactwo karaibskiej wyspy z całą różnorodnością wpływów jakie przenikały się na tym terytorium. To przede wszystkim muzyka bardzo żywa i rytmiczna, choć nie zawsze radosna. Jolly Boys zaprezentowali przede wszystkim tradycyjne piosenki, odzwierciedlające esencję kultury Jamajki, rozpoczynając od transowej melodii "Quadrille". W 90 minutowym występie umieścili jeszcze takie songi jak "Emmanuel Road", "Slide Mongoose", "Talking Parrot", "Solus Market" czy utwór o wiele mówiącym tytule "No rice no peans no coconut oil". Teksty traktujace o miejscowych zwyczajach, o historii kraju i pieśni śpiewane podczas pracy, to był liryczny ładunek tego przekazu. 
 
Większość z nich poznaliśmy tego wieczoru po raz pierwszy, ale pewien temat został  natychmiast rozpoznany. W połowie występu Jolly Boys zagrali bowiem pieśń "Day oh banana boat song", którą spopularyzował  Harry Belafonte. Wtedy poderwali się nawet najbardziej kapryśni widzowie, dotąd nie opuszczający miejsc siedzących. Także finał mógł im się spodobać. Po zaprezentowaniu kolejnych kompzozycji włąsnych takich jak "Nible Like Kimble" czy "Rukumbine", Albert ze szczerym uśmiechem na twarzy zaanonsował utwór bardzo oczekiwany czyli "Rehab" z dorobku Amy Winehouse (nagrany przez Jamajczyków na płycie "Great Expectations", wypełnionej wersjami mento znanych rockowych przebojów). Ponieważ publiczność zareagowała na ten wybór bardzo przychylnie, muzycy dorzucili jeszcze jeden klasyk - "Ring Of Fire" Johny`ego Casha.
 
To był ostatni moment by trochę popląsać i pobawić się w rytm wesołych dźwięków, ale na pewno grupa energetycznych staruszków, pozostawiła po sobie pozytywne wspomnienia.