Jak stworzyć gwarantowany przepis na sukces widowiska tanecznego? Weź ok. 40 niebrzydkich, zgrabnych tancerzy płci obojga, zaprojektuj im kolorowe stroje z cekinami i każ podskakiwać przez 2 godziny do obojętnie jakiej muzyki. Może to być disco, ale celtycka opowieść o walce dobra ze złem z wątkiem miłosnym też się w ostateczności nada. Dodaj do tego koniecznie znane nazwisko choreografa i zwycięstwo pod postacią setek sprzedanych biletów – gwarantowane.

O tym, jak dostać miejsce w sektorze „0”

….oczywiście choreograf w osobie słynnego Michael’a Flatley’a się nie pojawi ( na co część widzów naiwnie liczyła), ale to nic nie szkodzi. Dla prawdziwych miłośników celtyckich tańców nie jest również przeszkodą fakt, że za kwotę wahającą się pomiędzy 120 a 170 zł mieli niepowtarzalna okazję oglądać widowisko z jednego z wielu plastikowych krzesełek ustawionych po horyzont Sali Międzynarodowych Targów Szczecińskich. Biorąc pod uwagę fakt, że ostatnie „rzędy” kończyły się grubo jakieś 30 metrów od sceny, a zostały przemyślnie ustawione jeden za drugim na płaskiej powierzchni, ci, którzy postanowili zaoszczędzić i kupili „tańsze” wejściówki, mogli w tym momencie jednak trochę żałować swojej wcześniejszej decyzji. Prawdziwy fan tańca irlandzkiego nie przejmuje się jednak takimi drobiazgami i w ten oto sposób część ludzi postanowiła zwyczajnie sobie przez 2 godzinki postać, bądź też Ci, którym dzieci najmocniej płakały, ponieważ nie mogły dojrzeć nawet skrawka celtyckiego tancerza, przenosili się pod scenę i siadali na ziemi przed pierwszymi rzędami. Dzięki temu atmosfera niewymuszonego luzu i swobody, dzięki wspomnianego siedzenia w kucki, rosłą z minuty na minutę.

Nie do końca jak w filmach…

Sam spektakl nie do końca był tym, co pokazuje się np. na filmikach promujących widowisko (http://www.youtube.com/watch?v=C-pGzCre7Po&eurl=http://aart.pl/koncerty/lotd.php ), czy też co można na ten temat przeczytać w recenzjach. „Wyszukane stroje i niewiarygodnie trudna choreografia” to chyba jednak zbyt wiele dla kusych, mocno wyciętych sukieneczek tancerek i dresów z naszytym brokatowym lampasem z boku tancerzy, bardziej przywodzącym na myśl strój sceniczny Ivana i Delvina, niż „światowej klasy najczęściej podróżującą grupę tańca irlandzkiego w historii”.


Oczywiście zrozumiałe jest, że współczesne stroje są już tylko odległą interpretacją i jedynie nawiązaniem do strojów z przeszłości. O ile np. czarno-czerwone kostiumy, czarno-fioletowe z celtyckimi znakami czy też powiewne turniczki nawiązujące (chyba) do odgrywanych przez tancerki postaci wróżek były bardzo udane, tak już nie mogę zrozumieć zasadności ubrania w jednej ze scen wszystkich tancerzy w oczobitne techno-stroje (kolory: żarówiasty róż, pomarańcz i żółć świecąca w ultrafiolecie, jak na najlepszej wiejskiej dyskotece), co skojarzeniem bardziej przywodziło na myśl pracowników MPO niż artystów opowiadających swym tańcem piękną historię. Ciekawym momentem była też chwila, z którą tancerki nagle zdarły z siebie jednym zdecydowanym ruchem odzienie, ukazując pod spodem komplecik złożony z szortów i topu, który bardziej nadawałby się na zajęcia fitness niż na irlandzką scenę taneczną (jeśli w Irlandii chodzi się w ten sposób na fitness, to z góry przepraszam). Panowie siedzący niedaleko mnie obstawiali, której tancerki pierś najszybciej ujrzy światło dzienne. Obstawiali pierwszą z lewej, jednak przydarzyło się to dopiero tej trzeciej. Właściwie ten fakt można jednak zaliczyć do pozytywnych stron przedstawienia.

Piękna muzyka, kobiety i śpiew [ bez wina]

Do kolejnych dodam wspaniałą, irlandzką muzykę lecącą w akompaniamencie do tańca. Dźwięki skrzypiec, fujarek połączonych synchronicznie z dudami i innymi charakterystycznymi dla tych melodii instrumentami faktycznie łapały za serce. W połączeniu z uwijającymi się jak w ukropie tancerzami na scenie i ciągłym ruchem scenicznym, a także z pirotechnicznymi niespodziankami wybuchającymi od czasu do czasu na scenie, ostatecznie dawało to całkiem niezły efekt. Siedząc jednak pod samą sceną miałam okazję zauważyć, że zarówno śpiew irlandzkich pieśni, wykonywanych przez jedną z „artystek” do mikrofonu, dźwięki skrzypiec pochodzące od dwóch biegających po scenie z tymi instrumentami tancerek, czy nawet same odgłosy tupania – były równie prawdziwe, co włosy występujących na scenie kobiet – czyli w 100 % sztuczne. Dziwi mnie, że za cenę 170 zł nie można pokazać ludziom czegoś więcej, niż 40 podskakujących w rytm playbacku tancerzy.

Gdzie aktualnie przebywa grupa Flatley’a??

Jednym z głównych czynników, które spopularyzowały tańce irlandzkie, było założenie znanego zespołu Riverdance. Od 1994 roku (czyli od wystąpienia zespołu Riverdance podczas Eurowizji) grupa ta zafascynowała już ponad 10 tysięcy osób na całym świecie. Powstało wiele nowych zespołów (między innymi: Spirit of The Dance, Lord of The Dance, Gaelforce Dance). O ile jednak Riverdance to czysta ekspresja, pasja i widoczna jak na dłoni miłość do tańca w jednym, tak w przypadku Lord of the Dance można mówić co najwyżej o dobrym rzemieślnictwie. Nie było tu namiętności i przekonania do sztuki, jaką jest bez wątpienia taniec. Była natomiast dobra, zawodowa robota wykonana przez występujących tancerzy, i chwała im za to. Odnoszę jednak wrażenie, że tak jak w przypadku zespołów piłarskich, gdzie oprócz podstawowej „jedenastki” zawsze trzyma się w zapasie drugi komplet zawodników, tak też podstawowy skład LoF został jednak prawdopodobnie w domu, a do Szczecina przyjechała druga „jedenastka”. Dobre i to, ponieważ zebranych na sali MTS’u ludziom chyba się podobało, a oklaski pod koniec przedstawienia były rzęsiste. Z drugiej strony czuję, że też pewnie musiało by mi się podobać, gdybym zapłaciła 170 zł za wejściówkę…