Marek Nowakowski odszedł od nas w maju tego roku, ale zdążył pozostawić żyjącym jeszcze jedną książkę. "Dziennik podróży w przeszłość" to zgodnie z tytułem, zapiski dotyczące czasu odległego, przysypanego warstwą interpretacji, rozliczeń i opinii. Autor wydestylował z tkanki pamięci, bardzo osobistą relację o późnych latach 40. i początku następnej dekady.
"Byliśmy z małych, parterowych domków, z ceglanych kamienic, drewnianych pekinów, oblepionych komórkami na opał im i gołębnikami. Z Włoch, Okęcia, Ożarowa, Piastowa, Woli, Annopola, Zacisza, Targówka, Rembertowa. Ze wszystkich tych przedmieść i miasteczek wyruszaliśmy do Śródmieścia. To był nasz pępek świata" -tak zaczyna się "Dziennik..." Jego autor był uznawany za jednego z najbardziej konsekwentnych piewców miejskości, twórcę "doszczętnie" warszawskiego, jak nikt inny, potrafiącego opisać stolicę, wydobywając na wierzch brudny urok jej peryferii. 
 
W swej ostatniej książce Nowakowski pisze m.in. o swoich młodzieńczych wybrykach, kiedy to za  udział w knajpianej akcji, (podczas której dwaj sędziowie pozbawieni zostali portfeli), trafił na pięć miesięcy za kratki. Sam nie pogrążył nikogo z nieujętych sprawców podczas przesłuchań. Był jednak  świadkiem bezwzględnej reakcji współwięźniów, która spotkała chłopaka "kablującego" na innych. Sam, po wyjściu na wolność dostał się na... Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego i tam przekonał się, że dostał się w tryby machiny kształtującej  bezwolnych wykonawców poleceń władzy. 
 
Wylicza i charakteryzuje swoich  profesorów, pisze o motywacjach i marzeniach swoich kolegów, studentów, wyłuskując z ich szeregów funkcjonariuszy mundurowych służb. Już wtedy bliżej mu do literatury i dlatego chcąc zdystansować się wobec tej kuźni talentów, postanawia wbrew nadziejom rodziców, porzucić studia. Tym bardziej, że zdecydowanie nie jest już zainfekowany  jadem komunizmu. ("Posiadałem głęboką niewiarę wobec obowiązującej doktryny i praktyki zeń wynikającej. Była dla mnie obszarem niewoli, dyktatu, przemocy"). Dobrym panaceum na ideologię był dla niego bowiem staż  "w światku kryminalistów, którego hermetyczna odrębność zespolona z kultem przedwojennej tradycji wydawała się jedyną enklawą wolności w ciasnym, zunifikowanym obszarze oficjalnego życia". 
 
Chociaż wraz październikową odwilżą 1956 roku, zostały rozbudzone inklinacje do zmian, to iluzja ta trwała jednak  krótko. Nowakowski pisze także o tym momencie historycznym, o swoich pierwszych próbach literackich i upragnionym debiucie w "Nowej Kulturze". Najwięcej znaczyło  dla niego wtedy "zaczernianie papieru" ("To było moje księstwo wolności. Bogate i nędzne. Nikczemne i wspaniałe"). Dobrze, że zdążył się z nami podzielić tymi myślami, bo ta podróż w przeszłość to nie tylko nostalgiczne epitafium, ale dzieło, które można postawić obok najlepszych dokonań autora.