To nie jest biografia. W tych rozmowach Magdalena Tulli mówi co prawda dużo o sobie, ale nie znajdziemy tu jednak chronologicznego opisu najważniejszych wydarzeń z jej życia. To rozmowa. Pełna refleksji, spostrzeżeń i cennych myśli.
Bolesne i oczyszczające
„Kiedy dzieci się rodzą, biorą nas na wychowanie” – to pierwsza myśl, którą znajdujemy w rozdziale rozpoczynającym ten tom. Cała książka jest podzielona na tematy, które prowadzą nas od narodzin do schyłku życia. „O wychowaniu dzieci” to tytuł pierwszego rozdziału, w którym pisarka opowiada o tym czego nauczyła się od swoich synów, czego starała się uniknąć opiekując się nimi. Jest wobec siebie bardzo krytyczna, nie unika zwierzeń, które na pewno są bolesne, ale też zapewne oczyszczające.

Psychoterapeutka i pisarka

Jej rozmówczyni to psychoterapeutka i autorka książek, wywiadów (m.in. cenionej publikacji „Nie ma się czego bać. Rozmowy z mistrzami”), a zatem to spotkanie dwóch kobiet nie jest tylko wymianą mniej lub bardziej ciekawych informacji. Ten dialog ukazuje Tulli jako osobę o zdecydowanym, mocno ukształtowanym stosunku do rzeczywistości, bardzo wrażliwą i nie obawiającą się wypowiedzieć opinii niepopularnych i niezbyt miłych dla wielu z nas. Wiele mówi o swoim dzieciństwie, o matce, która nie umiała okazywać jej miłości i wychowywanie córki było dla niej zbyt trudne. „Moja matka była w warstwie powierzchownej bardzo pozbierana, próbowała wszystko załatwić jak najporządniej. Skoro ja nie mogę – pewnie sobie myślała – niech się tym zajmie ktoś inny... (...) Zrobiła tyle i mogła, wysłała niemowlę, do rodziców mojego ojca” - mówi pisarka.

Miałam defekt
Dzięki temu Tulli spędziła część młodości we Włoszech, ale miało to pozytywne i negatywne konsekwencje. Dwujęzyczność nie pomogła jej w szkole. „Nie tylko byłam leniwa, ale na dodatek, co którąś literkę pisałam odwrotnie i miałam taki defekt, że zawsze myliłam się w prostych rachunkach. Trochę nawet współczuję tym nauczycielkom, bo to co robiłam, naprawdę mogło doprowadzić człowieka do szewskiej pasji. I nieraz doprowadzało.” Wspomina lata szkolne. Mimo tych trudności ukończyła później uniwersytet. Ma doktorat z biologii, studiowała też psychologię i to ma swój wyraz w tej, długiej rozmowie.

Tulli analizuje sytuację społeczną i polityczną w kraju, dostrzega ludzką uległość i hipokryzję w traktowaniu uchodźców (o których pisała już wiele lat temu w powieści „Skaza”), wraca też do historycznej przeszłości, próbując znaleźć głębiej przyczyny obecnego położenia Polski. Hitlera nazywa pajacem (który niestety miał dar omamiania ludzi) i nie ma złudzeń co do tego, że Europa zdradziła nas kilkakrotnie.

Przenikliwe interpretacje

Mówi o tym, że książki czyta powoli i dlatego wiele pozostawiła gdzieś w środku. Jednak o tych, które dobrze zna wypowiada się bardzo rzeczowo, w kilku zdaniach kreśląc przenikliwe interpretacje (choćby w przypadku „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa). Można uznać (choć to słowo nie pada w tekście), że jest minimalistką. Trochę prowokacyjnie mówi, że najbardziej cieszy ją czas, kiedy może leżeć na kanapie i spoglądać w okno na chmury...

Ostateczna niespodzianka
Ten pozornie pogodny nastrój jest przełamany przez ostatnie rozdziały książki. Finałowa „Ostateczna niespodzianka” jest zbiorem spostrzeżeń o naturze świata i odchodzeniu, o tym jak jest trudne dla bliskich, jak bardzo często nas zaskakuje i wprawia w poczucie winy. Te fragmenty mogą trochę „zdołować”, ale też są szczególnie cenne, bo to temat zbyt delikatny i dlatego pomijany zazwyczaj. Tymczasem Magdalena Tulli odważnie go podejmuje, mówiąc o własnych doświadczeniach z odchodzeniem bliskich. Tym między innymi ta książka wyróżnia się spośród podobnych form.

Tekst uzupełniają minimalistyczne, utrzymane w oszczędnej kolorystyce fotografie Mikołaja Grynberga.