Uznawana za największą indywidualność sceny muzycznej. Kobieta o niezwykłym kunszcie interpretatorskim i walorami wokalnymi, której obca jest pogoń za popularnością. Już od dwudziestu siedmiu lat raczy nas swoim głosem, a niedawno wydała ostatnią płytę pt. „Nic nie muszę”.

Tłum ludzi na dziedzińcu, jeszcze większy przed bramą. Kolejka ciągnie się od wejścia na miejsce koncertu do prawie końca ulicy Korsarzy.

W wyjątkowo pogodnym nastroju.

Wczorajszy (3 lipca) recital Edyty Geppert zainaugurował cykl letnich koncertów na Zamku. Nie można było sobie wymarzyć lepszego początku. Starannie dobrany repertuar, charakterystyczny dla artystki, przeplatany fragmentami kabaretowymi, zadziwiał, zachwycał i był dla uszu prawdziwą ucztą.

Scenarzystą i reżyserem występu był, nazwany przez panią Geppert, osobisty personel, w którego skład wchodzili: Piotr Loretz, będący jednocześnie jej mężem, Jerzy Szarecki, który grał na trąbce oraz Piotr Matuszczyk, siedzący przy fortepianie.

Mimo smutnego wydźwięku utworów, pani Geppert pozostaje wesołą i bardzo miłą osobą.

A na scenę artystkę zaprosił aktor Teatru Współczesnego, Konrad Pawicki.

„To się nie sprzeda, Pani Geppert.”

Wielokrotnie wypowiadano się na temat tego, co powinna śpiewać, a czego kategorycznie unikać. I to właśnie te opinie stały się inspiracją do napisania piosenki o jakże przewrotnym tytule „to się nie sprzeda”. Czy ja wiem…? Patrząc na nieustanny ruch przy stoliku, gdzie sprzedawano płyty, tłumy ludzi, którzy siadali wszędzie, gdzie tylko można było, można się nie zgodzić, a wręcz aż trzeba. A owacje na stojąco chyba ostatecznie obalają tezę nietrafności repertuarów.

Kabaretowy akcent.

By dać dowód temu, że czarny strój nie oznaczał żałoby, pani Edyta wykonała, jeden nawet z pomocą męża, utwory satyryczne z tekstem Mariana Hemara, które wywołały wśród rzeszy wiernych słuchaczy salwy śmiechu. Opowiadały one o perypetiach małżeńskich, a zabawne wstawki tekstów kabaretowych, na przykład Andrzeja Poniedzielskiego, dopełniały wizerunek męża, który ciągle nie ma czasu i żony, która jest nadgorliwa.

Z dużym entuzjazmem spotkała się również staro irlandzka ballada z motywem przewodnim: „No, wstań i zawrzyj chatę”.

„Kocham cię, życie!”

Gdy artystka zaśpiewała ostatni (dwudziesty) utwór, publika nagrodziła ją gromkimi brawami, nie dając pani Edycie zejść ze sceny i domagając się bisu. Dopiero wtedy szczecinianie mogli usłyszeć najsłynniejszą piosenkę w wykonaniu pani Geppert, niezwykle jak na jej repertuar optymistyczną, „kocham cię, życie!”. To było jak wisienka na torcie – uwieńczenie przepysznego deseru – dopieszczenie nawet najbardziej wymagających słuchaczy.

Po koncercie pani Edyta rozdawała autografy, a kolejka po nie ustawiała się jeszcze podczas występu. Tylko gdzie podziała się Biała Dama, która o północy straszy na Zamku? Czyżby przyćmił ją blask pani Edyty?