Wydawnictwo Walkowska, które na przestrzeni minionego roku uraczyło nas chwytającymi za serce pozycjami traktującymi o historii naszego regionu, nie próżnuje i tym razem wypuszcza na rynek wydawniczy książkę, która przede wszystkim ma łechtać nasze podniebienia.
„Pomorska książka kucharska” - bo o niej tutaj mowa - autorstwa Grażyny Zaremby- Szuby jest ujmującą próbą nawiązania silnej więzi z historią i tradycją naszego regionu. Z całą pewnością podjęcie owej próby nie było łatwe, przede wszystkim na przeszkodzie stały wrogość historyczna – spora część naszych obecnych terenów zachodnich była wszakże niemiecka – oraz bariera językowa. Niemniej jednak trud włożony w zebranie materiału do napisania książki oraz wysiłek przy gotowaniu, próbowaniu i sprawdzaniu przepisów opłacił się, albowiem wszyscy których charakteryzuje tzw. patriotyzm lokalny, zaś tereny zachodniopomorskie uznają za małą Ojczyznę, powinni znaleźć miejsce na swym regale dla tej pozycji. Chociażby po to, aby – tak jak ja – na stronach tego swoistego przewodnika odnaleźć przepis rodzinny.
Gdy pierwszy raz książka Grażyny Zaremby-Szuby trafiła w moje ręce postanowiłam, że dobra recenzja książki kucharskiej to taka, w której autor zmierzy się z jakimś przepisem. Takie też małe wyzwanie przyjęłam przed przeczytaniem tej pozycji.
A czytać postanowiłam tak jak się czyta prozę, strona po stronie, od deski do deski. Z początku wszystko szło jak z górki, ciekawy wstęp, zarys historyczny, skany starych niemieckich pozycji, parę zdjęć, czego więcej potrzeba, by zachęcić do pichcenia?
Przy pierwszym wrażeniu od razu pojawiło się pytanie, czy w ogóle jest możliwe, że cokolwiek z tego będę mogła ugotować? Bo kasztany, jarmuż, ozór cielęcy, trufle, gęś... Skąd to wszystko wziąć i nie zbankrutować? Niedobre wrażenie, które przytłoczyło mnie i kazało myśleć, że książka jest kompletnie nieprzydatna. Przy drugim podejściu – tym razem na zimno – wrażenie uległo zmianie i ponownie nie wiedziałam co mogę ugotować – z tą różnicą, że tym razem przez natłok przepisów, które przecież są do zrealizowania przez kucharkę – amatorkę.
Długo się zastanawiałam nad tym czy powinien to być deser, danie główne, przekąska. Czy skupić się na jednym dużym przepisie czy raczej urzeczywistnić parę małych. I w końcu z czterdziestu czterech unikalnych przepisów, które przenoszą nas w świat szczecińskiej, kołobrzeskiej oraz stargardzkiej kuchni spowitej magicznymi przyprawami, pomysłami, zapachami wybrałam dwa – chociaż było to naprawdę trudne - które postanowiłam wypróbować.
Pierwszy przepis był na tzw. „polskiego zająca” - zgodnie z informacjami zamieszczonymi przez autorkę, pomysł pochodzi z książki kucharskiej, wydanej w 1925 roku. Przede wszystkim zafascynowała mnie druga nazwa potrawy - „fałszywy zając” - I fakt, iż z przepisu korzystali przede wszystkim słabo zarabiający ludzie. Bo chociaż przepis był przeznaczony dla niższej sfery społecznej (nie było ich stać na prawdziwego zająca) to zaskakuje fantazyjnością w połączeniu składników. Idę więc zgodnie ze wskazówkami książki łączę wszystkie składniki tak jak zaleca autorka. Każdy przepis jest rozpisany według prostego schematu, najpierw składniki – wymienione, podane ilości, które należy przygotować do danej potrawy – oczywiście „przetłumaczenie” przepisu „z kiedyś na dziś” nie było takie proste i opierało się zapewne na metodzie prób i błędów, aby zamierzchły system mierniczy dostosować do współczesnego. Następnie sposób przygotowania – na który składa się dokładny opis jak łączyć składniki, co przygotować do gotowania czy w jaki sposób można podawać daną potrawę. I ostatni łańcuch schematu, czyli „od autorki” - akapit który zawiera ciekawostki dot. pochodzenia potrawy, własne ulepszenia czy alternatywę dla sposobu podawania potrawy. Obok każdego przepisu jest umieszczone zdjęcie każdego dania.
Przygotowanie przeze mnie wybranego posiłku przebiegało bez większych komplikacji, bowiem cały przepis został w sposób łatwy i przystępny omówiony przez autorkę.
Dzięki temu sam „zając” wyszedł genialnie smaczny. Może niegdyś sam przepis był przeznaczony dla zubożałej części społeczeństwa, ja zaś wiem, że powrócę do niego na pewno, by znów urzec podniebienie ciekawym i nietypowym smakiem, który daje ta zwyczajna potrawa.
Kolejny przepis, który postanowiłam przetestować były „smażone kluski z kaszy manny”. Pierwszym powodem był fakt, iż przepis ten mogłam połączyć z pierwszym, drugim zaś niedowierzanie jak 0.5 kg kaszy poradzi sobie z 16 jajami. Potrawa na pierwszy rzut oka wydała się łatwa i nieskomplikowana w przyrządzeniu – nic bardziej mylnego. Niestety nie udało mi się dotrzymać kroku oryginałowi – mimo to kluski były w smaku całkiem niezłe i dobrze współgrały z mięsem skąpanym w sosie (chociaż w moim przypadku kluski stały się placuszkami z kaszy manny).
Niestety książka nie jest bez wad. Oczywiście przepisy ciekawią i wciągają w magiczny świat kuchni minionej, ale małe uchybienia techniczne psują cały wizerunek książki. Brak dokładnych wskazówek przy przepisach, ile dokładnie czasu potrzebujemy na ugotowanie potrawy, małych porad, które ułatwiają przygotowanie dania – a na które gotujący wpada ucząc się na własnych błędach. Zdjęcia przy każdej potrawie – to ogromny plus, dzięki nim możemy porównać swoje dokonania z tymi autorki, sprawdzić jak bardzo nasze danie odbiega od oryginału lub czy je przewyższa. Niestety brak kolorów – chociaż rozumiem, że był to zabieg artystyczny, utrzymujący książkę w klimacie czasów minionych – utrudnia dostrzeżenie szczegółów potrawy.
Z całej książki pełnej wspaniałej historii opowiadającej o tym jak autorka odtwarza naszą tradycję urzekły mniej najbardziej ostatnie strony. Puste kartki z adnotacją „notatki i własne przepisy” - to wolne miejsce na nasze kulinarne odkrycia wciąga nas w wir tradycji i czyni częścią naszej historii.
Jeśli jesteście gotowi na niezapomnianą podróż w przeszłość, która przede wszystkim będzie polegała na próbowaniu (nie)zapomnianych potraw chwyćcie pod rękę przewodnik Grażyny Zaremby – Szuby i wyruszcie w świat wielu smaków.
Komentarze
1