„Rocketman” to filmowa biografia jednego z największych gwiazdorów XX wieku. Ten queerowy, barwny i głośny musical ani na chwilę nie zwalnia tempa. Obserwujemy, jak nieśmiały i pulchny Reginald Dwight przeobraża się w magnetyzującego tłumy idola, zdobywa szczyty, upada i znów się podnosi. Taka konwencja do Eltona Johna pasuje jak ulał.

Koniec i początek

Drzwi otwierają się z hukiem, a przez próg przechodzi postać w karnawałowo-scenicznym kostiumie diabła. Są pierzaste skrzydła, dumnie wygięte rogi przytwierdzone do wysadzanej cekinami czapki, jest pas i peleryna. To właśnie Elton John pewnym krokiem zmierza do sali terapeutycznej. Tutaj wszystko się zaczyna i kończy. W trakcie terapii będzie zrzucał z siebie kolejne elementy kostiumu, odsłaniając przed widzami dalsze fakty ze swojej historii. Zobaczymy wiele: samotnego chłopca złaknionego uwagi ze strony ojca, skromne początki wielkiej kariery, historię wielkiej przyjaźni i fałszywej miłości. Wszystko to, co zdaniem autorów filmu najpierw doprowadziło Eltona na szczyt, a później zepchnęło go w kokainowo-alkoholową otchłań uzależnień i samotności. Chciałem, żeby widzowie zobaczyli, jak wielką cenę płaci się za sławę. Jak wielki wpływ na życie ma dzieciństwo i wychowanie. I jakie życie bywa samotne – tak po premierze „Rocketmana” mówił sam Elton John. Trzeba uczciwie przyznać, że twórcy filmu sprostali oczekiwaniom gwiazdy.

W świecie muzyki

"Rocketman" jest także wspaniałą podróżą po świecie muzyki. Wspólnie z bohaterem pijemy w angielskim pubie, przeżywamy rodzinne tragedie, dajemy się ponieść emocjom w trakcie koncertów na największych światowych scenach. Obserwując barwny korowód kolejnych utworów Eltona, widz nie ma czasu się nudzić. Nie zabrakło tu także kilku scen ilustrujących homoseksualizm artysty, ale jest to raczej wątek poboczny pojawiający się gdzieś na obrzeżach fabuły. „Rocketman”, to przede wszystkim barwna i pięknie opowiedziana historia walki muzyka, którego sława rozciąga się dalej niż kilka lokalnych scen i rozgłośni radiowych. W tym świecie rządzą chore ambicje i bezwzględna walka o gigantyczne pieniądze, a pogrążony w samotności człowiek musi uporać się ze swoimi demonami.

Taron Egerton

Pisząc o „Rocketmanie” nie wypada pominąć Tarona Egartona – odtwórcy głównej roli. Chyba niewielu wierzyło, ze znany głównie z udziału w „Kingsman” aktor poradzi sobie w roli Eltona Johna. A jednak, udało mu się. Doskonale wczuwa się w graną przez siebie postać, cały ten bagaż emocjonalny i nadwrażliwość Eltona, Egartonowi udaje się oddać w sposób wiarygodny i ujmujący. Nie popada w patos ani przesadę, a kreowana przez niego postać budzi naszą sympatię i współczucie. Co ważne, wszystkie piosenki prezentowane w filmie wykonał samodzielnie, a krążą także plotki, choć niepotwierdzone, że grał również na fortepianie.

Czy mogło być lepiej?

Czy można był nakręcić „Rocketmana” inaczej? Lepiej? W sieci znalazłam sporo zarzutów odnośnie filmu, dotyczą one zwłaszcza „ugrzecznienia” wizerunku Eltona Johna. Pojawiły się głosy mówiące, że nie dość dosadnie zobrazowano uzależnienia muzyka i udziały w orgiach, za słabo zaakcentowano jego pochodzenie z klasy robotniczej Wielkiej Brytanii itp. Trudno jest się odnieść do takich zarzutów. „Rocketman” jakiego możemy obejrzeć w kinie, to przede wszystkim dobrze skonstruowana i ładnie opowiedziana historia z happy endem, gdzie głównemu bohaterowi udaje się poukładać na nowo własne życie i odzyskać to, co stracił. Jest to tytuł, który pozytywnie się wyróżnia na tle ostatnich produkcji kinowych.