- Plan jest taki, że wracamy na przełomie lipca i sierpnia. Trzymam się tej obietnicy z wielką nadzieją – mówi Patrycja. Młoda kobieta jest marynarzem. W ostatni rejs wyruszyła w grudniu 2019 roku, kiedy jeszcze nie wiadomo było, jak wielkim zagrożeniem jest pandemia koronawirusa. Do swojego domu do Szczecina miała wrócić w kwietniu. Nie wróciła do dzisiaj. Portalowi wszczecinie.pl zrelacjonowała, jak wygląda życie na statku, który stacjonował w Chinach w czasie pandemii i jak wyglądał los załogi, której żaden kraj nie chciał pozwolić na przybicie do portu.

„Kiedy wchodziłam na statek w Chinach, nikt nie bał się koronawirusa”

Patrycja ma niespełna 30 lat. O tym, że chce być marynarzem, wiedziała od zawsze i to marzenie dość szybko udało się spełnić. Wypłynięcie w morze, które nastąpiło w grudniu 2019 roku, to był jej już czwarty kontrakt. Tym razem w wyższej randze. Specjalnie poprosiła, by tym razem wypłynąć zimą, bo chciała wiosną wrócić do Szczecina i spędzić najpiękniejsze pory roku z rodziną i przyjaciółmi. Na drodze stanęła pandemia koronawirusa. Jak mówi kobieta, w całej tej sytuacji najgorsza jest niepewność.

– Zaczynając kontrakt, nie miałam pojęcia o żadnym wyjątkowym zagrożeniu. Weszłam na statek, który właśnie przypłynął do stoczni w Qingdao w Chinach. Tam spędziliśmy cały grudzień i większość stycznia. Dwa tygodnie po przyjeździe dostałam wiadomość od mamy, żebym szczególnie na siebie uważała, ponieważ w Chinach panuje jakiś wirus podobny do grypy i sporo osób jest już zarażonych, a nawet było kilka ofiar. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, był grudzień, temperatury około zera w nocy i do 7 stopni Celsjusza w dzień. Na statku kręci się spory tłum ludzi. Grypa, przeziębienia, katar, kaszel, gorączka były u nas na porządku dziennym – mówi kobieta. Poważniej zrobiło się na przełomie roku. – Usłyszałam, że jeden z naszych biurowych pracowników, który kontrolował przebieg prac stoczniowych, po powrocie do domu został poddany dwutygodniowej kwarantannie. Osobiście dawałam mu leki przeciwgorączkowe ze statkowego szpitalika, kiedy skarżył się na typowe objawy grypy. Dziwne było tylko to, że podkreślał, jak to nie chorował od lat. Zrzucał winę na fakt, że w hotelu, w którym go zakwaterowano, większość ludzi miała takie objawy – dodaje szczecinianka.

Załoga wyposażona była w środki ochrony osobistej i mogła ruszyć dalej. W marcu przybiła do kei w Stanach Zjednoczonych. Tam sytuacja wyglądała już poważnie, bo statek z Chin był niemile widziany w porcie, a załodze odmówiono podpisania odpowiednich dokumentów w obawie przed zarażeniem.

Podmiany załóg miały nastąpić kilkukrotnie. „Huśtawka emocjonalna”

Patrycja miała swój kontrakt skończyć w kwietniu. Problemy z wymianą załóg zaczęły się w drugiej połowie marca, gdy okazało się, że filipińska część załogi nie zostanie przyjęta do kraju. To oznaczało brak wymiany załogi na statku. - Statystyki rosły, rozmowy schodziły już coraz częściej na liczbę ofiar i sytuację w krajach rodzinnych. To był początek kwietnia, czyli koniec mojego kontraktu. Wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że powrót do domu nie nastąpi szybko – dodaje mieszkanka Szczecina. - Mieliśmy swego czasu taką huśtawkę emocjonalną. Kiedy dowiedzieliśmy się, że płyniemy do RPA, to jak przed każdym portem wszyscy pytali znajomych, czy ktokolwiek tam był i wie cokolwiek o podmianach. Okazało się, że nie da rady, ale potem dowiedzieliśmy się, że do naszego powrotu powinien obniżyć się poziom restrykcji, więc nadzieja wróciła. Czekaliśmy na jakiekolwiek wieści w tej huśtawce nastrojów. Ostatecznie okazało się, że podmiany w RPA pomimo zmian nie są możliwe. Wtedy już 90% załogi była „po terminie”. Kolejna zabawa emocjami nastąpiła, kiedy dowiedzieliśmy się, że płyniemy przez Kanał Sueski w stronę Europy, gdzie wiadomo było, że organizowane są podmiany. Następnego dnia dostaliśmy polecenie zatrzymania statku i pozostania w dryfie, co zwykle oznacza zmianę kierunku. Po dniu niepewności ruszyliśmy z powrotem w stronę Europy, ale dwa dni później przyszła informacja, że może jednak popłyniemy do Ghany, przez Przylądek Dobrej Nadziei, gdzie na pewno nie ma możliwości zejścia przez kolejne prawie 30 dni – relacjonuje szczecinianka.

Kobieta ma nadzieje, że podmiana załogi będzie możliwa już na przełomie lipca i sierpnia. Taka przynajmniej pada deklaracja ze strony armatora. Patrycja przyznaje jednak, że tutaj wszystko może się zmienić nawet z godziny na godzinę.

Rekordziści pozostają na statkach nawet… 16 miesięcy. Góra śmieci, dziurawe ubranie i oszczędzanie jedzenia

Jak wygląda życie na statku w czasie pandemii koronawirusa? Patrycja relacjonuje, że załoga czuła się bezpiecznie, bo właściwie nie miała kontaktu ze światem zewnętrznym. Przedłużający się o kilka miesięcy kontrakt to jednak inne problemy. – Sytuacja nie jest łatwa ze względu na dodatkowe trudności. Zaczynając od coraz większej ilości dziurawych skarpet i koszulek, przez gromadzące się góry śmieci, aż po brak leków, które niektórzy muszą przyjmować codziennie, a nie wzięli ich wystarczająco dużo – relacjonuje szczecinianka.

– Na szczęście nigdy nie mieliśmy problemów z dostawą żywności, ale słyszałam o statkach, na które zapasy zostały dostarczone dopiero, kiedy już naprawdę nie było co jeść. Nie wiem, jak sytuacja wygląda z wizytami u lekarza, na szczęście nie było takiej konieczności. U nas doszło do takiego absurdu, że podczas żeglugi z pilotem, jeden z naszych marynarzy miał nieoficjalny zakaz sterowania ze względu na chroniczny kaszel, na który cierpi, bo jest palaczem – mówi Patrycja.

Szczecinianka jest na burcie od grudnia 2019. Kontrakty Polaków trwają zwykle 4-6 miesięcy. Kontrakty Filipińczyków ponad 8-10 miesięcy. Rekordziści na statku spędzają już ponad… 16 miesięcy. – Zmęczenie, rutyna, niepewność i tęsknota za domem to bardzo niebezpieczna mieszanka. Docierają do mnie historie o załogantach płaczących w kapitańskich kabinach, awanturujących się, a nawet o jednym samobójstwie. Około marca dostaliśmy informację o specjalnej linii pomocy psychologicznej dla marynarzy. Gdybym wiedziała, jak potoczy się sytuacja, to i tak zdecydowałabym się na ten kontrakt. Jednak przede wszystkim wynika to z faktu, że trafiła mi się bardzo sympatyczna załoga. Ja nadal będę pływać. Decydując się na pływanie, liczyłam się z takimi przypadkami i ich konsekwencjami na lądzie. Coraz częściej myślę, że morze to już nie zawód – to nałóg – mówi.