Ten aktor nie często gości w Szczecinie. Miejscowi teatromani nie mogli zatem przegapić szansy by zobaczyć Adama Ferencego na żywo na scenie. Tym bardziej, że przyjechał do naszego miasta ze spektaklem według tekstów, bardzo przecież cenionego, Jerzego Pilcha! Spektakl „Dziennik przebudzenia” można było zobaczyć 4 grudnia w Teatrze Polskim.

Mistrz i asystentka

Ten spektakl miał premierę w Warszawie w Centrum Łowicka w kwietniu i zebrał przeważnie pozytywne recenzje. Wydawałoby się, że idealną formą dla przeniesienia zapisków czynionych przez Jerzego Pilcha w jego „Dzienniku” na scenę jest monodram, a jednak autorka adaptacji (Magda Kupryjanowicz), postanowiła też dać głos drugiemu aktorowi. Joanna Kosierkiewicz to asystentka (a może muza?) pisarza. Jej rola jest niejednoznaczna, niejasna, ale na pewno dialogi z głównym bohaterem urozmaicają słowotok mistrza.

Rozważania o chorobie

„Nie dość, że się żyje, to jeszcze trzeba sobie nawzajem o tym życiu opowiadać”, to jedno ze zdań, które słyszymy ze sceny. Sama egzystencja jest już brzemieniem bardzo obciążającym, a kiedy do tego dochodzi choroba, to zmagania stają się jeszcze trudniejsze. Pilch w „Dzienniku: i „Drugim dzienniku” zapisał (czy też dyktował) swoje rozważania na ten temat. Choroba Parkinsona, na którą cierpiał determinowała wówczas jego codzienność, ale autor „Bezpowrotnie utraconej leworęczności” potrafił też znaleźć w tym stanie inspiracje do twórczości.

Humor i znakomite frazy

Nie jest to bowiem lament nad swoją sytuacją, ale bardziej pojedynek z losem. Ferency słowami Pilcha ironicznie komentuje swą słabość i nieporadność, dostrzega humorystyczne strony tego, co go spotyka. Aktor intonuje m.in. opowieść o wyjściu z domu w dwóch różnych (choć pozornie bardzo podobnych) butach, finalizując ją puentą o spisku koncernów obuwniczych. Dużo mówi o zapominaniu, ale także tę przypadłość kwituje żartobliwymi konstatacjami. Nawet stwierdzenie swej partnerki, że dotarł do farmakologicznego kresu, pozornie złowróżbne i zdecydowanie niepokojące, traktuje po prostu jako znakomitą frazę, którą warto literacko spożytkować...

Zgrzyty, hałasy i refleksje

„Dziennik przebudzenia” to nie tylko słowa i gesty, ale też wizualizacje (głównie czarno-białe) widoczne na ekranie za aktorami, uwypuklające przekaz. To także dźwięki, zgrzyty, hałasy, podkreślające stan rozchwiania, braku stabilności. Ten godzinny spektakl jest bowiem swoistym montażem refleksji artykułowanych w różny sposób i niewątpliwie prowokujących do własnych przemyśleń. Szkoda tylko, że trwa to 60 minut, a nie więcej, bo takich aktorów jak Ferency (który też ten spektakl sam wyreżyserował) chciałoby się widzieć dłużej, a w „Dziennikach” Pilcha jest jeszcze wiele zdań, godnych tego by wybrzmiały w teatrze.