W zapowiedziach medialnych tego występu pojawiły się informacje że Tomasz Gwinciński to człowiek bardzo wszechstronny, nie tylko muzyk i kompozytor, ale też producent nagrań, reżyser i scenarzysta. Przede wszystkim jednak wskazywano, że jest wirtuozem gitary i choć wydawaloby się to, że jest to trochę zbyt duże słowo, to jednak artysta ten, w sobotni wieczór 12 stycznia, na scenie Free Blues Clubu, udowodnił, że na takie miano w pełni zasługuje.
Na początku lipca ubiegłego roku wraz z zespołem wystąpił w klubie „Alter Ego” prezentując wówczas materiał ze swej płyty „Orkiestra Samotnych Serc Pułkownika Tesko". Tym razem zagrał sam i w związku z tym, wybrał do repertuaru koncertu inne utwory. Po krótkim słownym wstępie zaczął od długiej rozimprowizowanej kompozycji, w której zaprezentował swoje wysokie techniczne możliwości. Następnie przedstawił kolejne numery, nie zapowiadając ich, skupiony na dźwiękach wydobywanych ze swych dwóch gitar (zmienianych często w trakcie tego samego kawałka). Penetrował różne stylistyki, grając, jak później to określił, „to co mu ślina na język przyniesie”. Tak więc usłyszeliśmy kompozycje jazzowe, bluesowe, a nawet nawiązania do flamenco.

Jak sam Gwinciński powiedział, jest maniakiem gitary, więc mógłby grać godzinami i chyba przydałby mu się budzik, który w odpowiednim momencie zadzwoniłby z informacją, ze pora kończyć występ. Bezsprzecznie nie był to łatwy w odbiorze przekaz. Struktury dość wysublimowane, momentami przywodzące na myśl współczesnych ekperymentatorów takich jak Fred Frith czy Henry Kaiser. Docenienie tego wymagało od publiczności bardziej wytężonej uwagi. Podczas tego niemalże dwugodzinnego setu pojawiły się też jednak bardziej przystępne wątki – kilka numerów artysta zaopatrzył w swój vocal, a także zagrał utwór „Poeci wody” znany z płyty „Gwinciński / Richter / Skolik” (nawiązujący melodyką do „Stairway To Heaven” Led Zeppelin).

W sumie było więc na pewno interesująco, a dodatkowo ci którym to jeszcze nie wystarczyło mogli zostać na nieoficjalnej części występu czyli pokoncertowym jam session.

Foto: Mara