Klub “Tiger” był wypełniony niemalże całkowicie. Ci którzy przyszli w ostatniej chwili z trudem znajdowali wolne miejsca. Nie było to zaskakujące zważywszy na skład jaki około kwadransa po 21-ej zainstalował się na scenie. Obok lidera – Marka Napiórkowskiego (gitara) znaleźli się na niej także: Robert Kubiszyn (kontrabas), Michał Tokaj (fortepian) oraz Michał Miśkiewicz (perkusja). Takie nazwiska gwarantowały, że wrażenia muzyczne będą co najmniej nietuzinkowe.
Bez zbędnych wstępów zespół ten rozpoczął od utworu „Rueda”, w którym instrumentaliści pokazali, że stać ich na bardzo wiele. Kompozycja była oczywiście przedstawiona w dłuższej wersji niż ta znana z płyty „Wolno”. Stali bywalcy jazzowych koncertów wiedzą, że ten reprezentanci tego gatunku rzadko ściśle trzymają się utrwalonych na płycie wzorów. Są one właściwie pretekstem do mniej lub bardziej swobodnego improwizowania na ich temat. Kolejny numer czyli „The Long and Winding Road” Beatlesów był tego najlepszym przykładem. Jak zapowiedział pan Marek „wykonamy go w aranżacji będącej hołdem dla słynnej vocalistki jazzowej Shirley Horn”. Był to kolejny utwór pochodzący z płyty „Wolno”, którą właśnie promuje ponad dwudziestokoncertowa trasa kwartetu. Podczas tego występu usłyszeliśmy jeszcze znane z niej „Vietato Fumare”, „Gotlandię” , „Beetwen a Smile and a Tear”, „ Miró” (według mnie najlepszy fragment całego koncertu) oraz zupełnie na koniec kompozycję tytułową. Pomiędzy nimi pojawiły się też rzeczy znane z płyty „Nap” (m.in.„Wciąż się śnisz” podczas wykonania której Michał Miśkiewicz zagrał na cajunie, a za perkusją zastąpił go Michał Tokaj). Zabrzmiał też numer „Asfalt, ulice, neony”, który znajdziemy na płycie Doroty Miśkiewicz „Goes To Heaven”. Właściwie każdy z muzyków składu miał możliwość dłuższej, indywidualnej „wypowiedzi” i choć mogłoby się wydawać, że te pojedyncze ścieżki za bardzo się rozbiegają, to oczywiście było to tylko chwilowe odczucie. Same kompozycje tylko zyskiwały na tych „dodatkach” natomiast ich precyzyjna struktura nie była właściwie naruszona.
Oczywiście w centrum uwagi pozostawał przez prawie cały czas Marek Napiórkowski, który ze swych gitar wydobywał bardzo szlachetne dźwięki.
Grał z takim zaangażowaniem emocjonalnym i technicznym, że chwilami wydawało mi się, że dla jego palców zabraknie miejsca na strunach, że instrument nie przekaże tego wszystkiego co chciałby wyrazić za jego pomocą. Widać było, że muzyka to dla niego coś więcej niż zawód, z którego się utrzymuje. To coś znacznie, znacznie ważniejszego...

W jednym z słownych wejść stwierdził, że nie ma na scenie żadnych wzmacniaczy i tego typu sprzętu („jesteśmy kompletnie rozbrojeni”), bo ostatni album został nagrany praktycznie w całości akustycznie i taką formę przyjęły występy tej trasy. Widzowie, którzy przybyli tego wieczoru do „Tigera” też chyba poczuli się rozbrojeni, ale w innym znaczeniu tego słowa.