Cały klub wypełniony w poniedziałkowy wieczór? Wydaje się niemożliwe, a jednak tak się stało wczoraj. Frekwencja we Free Blues Clubie była wysoka, bo chętnych by zobaczyć słynny brytyjski blues rockowy zespół – The Ten Years After nie brakowało... To było kolejne już, chyba najbardziej prestiżowe, wydarzenie uświetniające jubileusz 25 lecia istnienia tego klubu.

Album wydany miesiąc temu

Choć wydawałoby się, że ta grupa swe najlepsze lata ma już za sobą i jedynie bazuje na dawnej sławie. Jednak to twierdzenie nie jest w pełni uzasadnione. W tym roku ten zespół celebruje 50 rocznicę wydania swojej debiutanckiej płyty (nazwanej po postu „The Ten Years After”), ale jednocześnie promuje zupełnie nowy album, wydany dokładnie miesiąc temu... „A Sting In The Tale” to jego tytuł i utworem, który go otwiera, panowie zaczęli swój występ.

Nowi, świetnie dopasowani

„Land of Vandals” był takim mocnym wykopem, który upewnił chyba wszystkich obecnych w tym, że dwaj muzycy z oryginalnego składu zespołu - Chick Churchill (klawisze) i Rick Lee (perkusja) wciąż są w dobrej formie, a „nowi” czyli Colin Hodgkinson (bas) oraz Marcus Bonfanti (gitara, wokal) bardzo dobrze „dopasowali się” do stylu grupy. Nie ma wątpliwości, że ostatni z wymienionych muzyków, który jest najmłodszy w składzie, to ktoś, kto daje napęd tej formacji. Marcus nie tylko jest bardzo dobrym instrumentalistą, który potrafi zagrać solówki nieżyjącego już Alvina Lee, ale też ma charyzmę i umie zaktywizować publiczność, sprawić by reagowała mocniej na to co się dzieje na scenie.

Akustycznie i popisowo

A działo się wiele, bo muzycy nie tylko przypominali utwory z całej swej kariery, (takie jak „One Of These Days”, "I'd Love to Change the World", „I`m Coming On”, „Hear Me Calling”), ale też proponowali ciekawe urozmaicenia.  Trzy utwory ze wspomnianej już debiutanckiej płyty (m.in. „Portable People”) przedstawili w akustycznym wydaniu, a poza tym znaleźli też czas na indywidualne popisy. Colin zaprezentował basowe solo, które połączył ze standardem „32-20 Blues”(nie tylko grał, ale też zaśpiewał). Rick Lee natomiast pokazał swoje możliwości w utworze “Hobbit”, bo ta kompozycja, to praktycznie bardzo długie perkusyjne solo i gitarowy „zjazd” w finale.

Czas do domu

W repertuarze tego ponad dwugodzinnego występu znalazł się też następny nowy numer („Silverspoon Lady”), a ostatnie pół godziny, to był wysyp najbardziej znanych numerów tej formacji. Rozgrzana publiczność powstała z krzeseł by pobujać się w rytm klasycznego „Love Like A Man”, a po nim Marcus krzyknął, że już... „czas do domu”. Oczywiście nie było to zaproszenie do wyjścia, a wręcz przeciwnie. Wtedy zabrzmiał ten najsłynniejszy utwór Ten Years After czyli „I`m Going Home” („podbity” jeszcze w środku refrenem z „Blue Suede Shoes” C. Perkinsa) i to mógłby by być idealny epilog całego wydarzenia, bo po taką kompozycję trudno raczej czymkolwiek przebić. Jednak muzycy, wywoływani przez widzów wrócili jeszcze na scenę by postawić kropkę nad i. Utworem, który wybrali na pożegnanie była znakomita „Choo Choo Mama”!

Potem były jeszcze szanse na rozmowy, zdjęcia, autografy. Dla fanów blues-rocka pełnia szczęścia!