Kto pamięta takie filmy jak „Podwodne życie ze Stevem Zissou” czy choćby „Rushmore” ten zapewne zaliczył już Wesa Andersona do najlepszych amerykańskich twórców filmowych. „Kochankowie z Księżyca” to dzieło w podobnym stylu, a zarazem kwintesencja twórczości tego reżysera. Aktualnie do zobaczenia w szczecińskim „Pionierze”.

Precyzyjna kompozycja

Szkoda, że ten film trwa tylko 90 minut.  Choć świat przedstawiony w „Kochankach z Księżyca” nie jest  bynajmniej komedią tylko śmieszną (ale też gorzką i ironiczną), to oglądanie tego obrazu sprawi widzowi dużą satysfakcję. Przede wszystkim forma tego filmu jest bardzo ciekawa. Jest on bowiem czymś co można nazwać precyzyjnie ułożoną kompozycją, będąca hołdem dla dokonań Benjamina Brittena. Ten angielski twórca napisał w celach edukacyjnych „Wariacje i fugę na temat z Purcella" w którym jeden motyw melodyczny powtarzany jest  po kolei wszystkie instrumenty. To dzieło rozbrzmiewa w filmie Andersona na początku i w finale (warto pozostać na swoim miejscu do ostatniego napisu końcowego), stanowiąc niejako podstawę konstrukcji fabuły.

Kiedy kolejno słyszymy flet, trąbkę, obój, skrzypce, klarnet (wywoływane przez głos dziecięcego narratora), „wchodzimy” w pewien ład, który w sposób z pozoru naiwny, ale jednak bardzo sugestywny, ma zastąpić fałszywy, nieudany, nie sprawdzający się „układ” stworzony przez dorosłych. „Kochankowie z Księżyca” to taki panegiryk na cześć młodości, pochwała  buntu, który przeciwstawia się schematycznej, pozornej dojrzałości.

Ucieczka mądrego skauta

Czy ucieczka  z obozu skautów może być dobrym tematem na scenariusz ? Wes Anderson i Roman Coppola udowodnili, że tak. Akcję umieścili oni na amerykańskiej prowincji w 1965 roku, a  głównym bohaterem  wydarzeń uczynili Sama, 12-letniego okularnika, któremu „wymarła rodzina” (choć nie odnotowano tego w rejestrze). Chłopak (w tej roli Jared Gilman)  koresponduje z Suzy (Kary Hayward), którą poznał niegdyś po obejrzeniu spektaklu „Noe i potop” (w którym ona grała Kruka) i namawia ją do opuszczenia  rodzinnego domu, w którym ona nie czuje się szczęśliwa.

Wymykają się zatem spod opieki  dorosłych i  postanawiają żyć razem, poznając smak pierwszego pocałunku i dzieląc się swoimi egzystencjalnymi rozterkami. Rozbijają namiot na plaży, słuchają Francoise Hardy z winylowej płyty  i łowią ryby. Oczywiście bardzo szybko stają ściganymi. Zarówno bowiem  drużynowy (Edward Norton) i jego skauci  jak też kapitan policji  Sharp (Bruce Willis) rozpoczynają poszukiwania zbiegów. Także rodzice dziewczynki  (kreowani przez Billa Murraya i Frances McDormand) – prawnicy, którzy rozmawiają ze sobą niemal wyłącznie o sprawach zawodowych, dołączają do pościgu.

Karykaturalny pościg

Choć mają przewagę doświadczenia i metod, to widz szybko zauważy, jak są słabi i wręcz karykaturalni w swych poczynaniach. Tymczasem Sam i Suzy (mimo, że jest „piechurem w obuwiu kościółkowym”) naśladując wzory znane ze świata starszych, okazują się bardziej rozsądni i logiczni, ośmieszając swych opiekunów. Pierwsi poddają się rodzice zastępczy Sama, którzy na wieść o jego ucieczce, rezygnują z tej funkcji.  Chłopca czeka więc teraz sierociniec, a doprowadzić go tam zamierza „czarny charakter” czyli  "Opieka Społeczna", w postaci  Tildy Swinton... Czy jej się to uda, tego oczywiście nie zdradzę. Jeżeli natomiast dodam do mego opisu  jeszcze to, że pod koniec filmu zobaczymy także Harveya Keitela (jako naczelnego skauta), a narratorem jest Bob Balaban (który opowiada m.in. o topografii i przyrodzie miejsca akcji) to gwiazdorska obsada tego wspaniałego dzieła, będzie już dopełniona. Zaznaczę jednak, że żaden z aktorów nie zdominował swą osobą fabuły.  To postacie barwne, ale oszczędnie nakreślone, a to jeszcze jeden plus dla twórców. 

Jedyny mankament

Na ścieżce dźwiękowej filmu oprócz utworów Benjamina Brittena znajdziemy też muzykę Alexandre'a Desplata oraz Leonarda Bernsteina, a scenografia (autorstwa Adama Stockhausena) to kolejny wielki atut „Kochanków...”  Tak więc widz obcuje z artystycznym dziełem kompletnym, że się tak wyrażę. Jest tylko jeden mankament, którym jest polski tytuł obrazu. Oryginalny „Moonrise Kingdom” zdecydowanie lepiej oddaje treść filmu, a w „naszej” wersji niestety (jak to często bywa) zwrócono uwagę na romansowy wymiar tej historii.