Tradycyjny, powiedzmy studencki, weekend warto zacząć w sposób mocno energetyczny. W tym celu można, np. wybrać się na koncert w piątek o 21 wraz ze znajomymi lub podążyć ufnie za grupą nieznajomych.
Swoistą żelazną pozycją w repertuarze Free Blues Club stały się już koncerty rodzimej, szczecińskiej grupy Big Fat Mama. Ciągłe podróże i trasy koncertowe powodują wzrost obycia i światowej ogłady u członków BFM, rozumianej na sposób wszelaki: pozytywny – podążają za światowymi trendami mody, zdobywają nowych fanów, no i niestety negatywny – na koncercie Dody  nigdy nie miałam okazji być, ale słyszałam, że ów „Gwiazda” spóźnia się jedynie godzinę na każdy ze swych występów. Koncertowa „obsuwa” Mamuśki przebiła wspomnianą panią, co spowodowało u oczekujących dzielnie i wytrwale miłośników tego bandu lekka konsternację i zniechęcenie – uczciwie, kto dał radę się wepchnąć, ten siadał na dostawianym krzesełku przyniesionym z sali obok.

Krążący pośród znajomych, fanów, rodzin i jeszcze innych gości Free Bluesa członkowie naszego towaru eksportowego starali się zachować zimną krew i nie dawali po sobie poznać, że również oni są zniecierpliwieni. Powodem całego zamieszania była tajemnicza absencja Olka, człowieka w różowej podomce i klapkach basenowych. Napięcie związane z opóźniającym się koncertem ustąpiło miejsca ok. godziny 22:15 napięciu, które zwykle towarzyszy podczas koncertu, gdy na scenie pojawia się już zespół, a w tle rozbrzmiewa pierwszy akord inauguracyjnego utworu.

Koncert w stylu country wedle zapowiedzi Matysa aka Mateusza okazał się na szczęście koncertem w stylu Dużej Grubej Mamy. Nasz, jak wspomniałam, towar eksportowy nie zamierzał jednak grac koncertu dla zramolałych pensjonariuszy, których jedyną rozrywką jest narzekanie i doszukiwanie się niedoskonałości życia doczesnego, lecz dla ludzi, którzy czują „spirit” i potrafią się uśmiechać. Stąd też wynikła akcja „odstaw swoje krzesło”, hasło której ochoczo wszyscy zgromadzeni zaczęli skandować i posłusznie wynosić krzesełka, aby zrobić miejsce przed sceną. Gdy meble już zniknęły, tłum stał się tłumem według definicji słownikowej i w sporej, jak na warunki klubu, masie zaczął się bujać i baunsować, starając się nadążyć za wibrującym głosem Minerwy, jej gwizdkiem i brzęczącym tamburynkiem.

Jak zawsze, nie zabrakło dowcipnych dialogów płynących ze sceny i po scenie. Zabrakło jednak Szpaka, który tymczasowo (a może i permanentnie) zakończył swoją współpracę z zespołem. Aby powetować sobie jednego członka mniej, zespół zaprosił tego wieczoru do współpracy kolegę, zwanego tajemniczo „Krzysiem”. Ów „Krzyś” pojawił się na scenie z dużą ilością brylantyny na włosach, tęczowym kubraczkiem z cekinów i z kawałkiem czegoś, z guziczkami, co najprawdopodobniej stanowiło odpowiednik saksofonu lub trąbki…czy klarnetu (jako, że w tej dziedzinie jestem laikiem, to z góry przepraszam za wszelkie nieścisłości, brzmiało fajnie). Instrumentalny kawałek, w którym ów instrument miał swoją chwilę chwały i blasku brzmiał całkiem ciekawie i witalnie. Potem jednak „Krzyś” się chyba lekko zawstydził i pogubił w tym, co wyczyniają ci przebierańcy od dawien dawna w swoim własnym sosie.

Na pierwszy rzut oka i w pierwszej w ogóle chwili, gdy na scenie pojawili się pierwsi 2 członkowie BFM można było odnieść wrażenie, że koncert odbędzie się w odcieniach super modnego tej wiosny fioletu i zieleni (brawa dla Mateusza i Fiszki, którzy SA na bieżąco z trendami odzieżowymi). Wrażenie popsuł jednak Borys, który jak zwykle od dłuższego już czasu, widywany jest we fraku i cylindrze. Nastepnie różowa kura domowa w postaci Olka, szalona Minerwa w różówo-zwierzęcym kostiumie, mega dziwacznych butach na nogach i filuternym nakryciu głowy oraz bratający się z przyrodą Szymon, który tego wieczora postanowił być krową holenderką.

Kto postanowił cierpliwie poczekać na występ Grubej Mamy, chyba nie opuścił lokalu zawiedziony. Zdecydowanie najbardziej bujającym utworem tego występu było stepowanie lewą i prawą nogą, bo kiedy, kiedy, kiedy przyjdziesz…musisz już poczuć się funky.