Swoją festiwalową podróż zaczynam od placu Grunwaldzkiego – tam obejrzę występy „Buskerów”, a potem przemieszczę się na Zamek, by wysłuchać dwóch koncertów - „Nomadów kultury” i Dulsori. Ciekawy(a)? Na co czekasz!
Wybija godzina 16:30, a tu nic... Ludzi nie za wiele, na horyzoncie nie widać żadnego artysty ulicy... W ulotce czytam, że „Buskerzy” (z ang. Busker – uliczny grajek) mają zająć plac Grunwaldzki, plac Żołnierza i Czerwony Ratusz. Po małym spacerze powracam i już z daleka dostrzegam gromadkę widzów, a w środku zamieszania – śmiesznego, zwariowanego faceta. Kitka na czubku głowy, okulary w grubej czarnej oprawie i dziwne niebiesko-granatowe ciuszki. Jak zobaczycie kogoś takiego na ulicy, możecie być pewni, że to Andy Snatch przyjechał z Anglii i zaraz zadziwi Was swoimi sztuczkami. Zaczyna dość niepozornie – od żonglerki pięcioma piłkami. Za chwilę wyciąga trzy ogromne zapały, podpala je z obu stron i z uśmiechem na ustach, cały czas rozśmieszając gapiów, rozpoczyna żonglerkę. To jeszcze nic. Skóra zaczyna cierpnąć dopiero wtedy, gdy próbuje wsadzić sobie do ust rozżarzoną zapałę... Na szczęście po kilku nieudanych próbach stwierdza, że przecież nie jest głupi ;) Uff, dzięki Bogu.
Do swoich sztuczek wciąga widzów. Mała Marta ma podawać kręgle podczas kolejnego, niebezpiecznego tricku; grupka chłopaków przytrzymuje stelaż z przewieszoną liną, na której Andy będzie stać jedną nogą, żonglując w tym czasie rozpalonymi zapałami... Wykapany Anglik – szalony, odważny, a przy tym wyluzowany.

W zupełnie innej tonacji jest utrzymany spektakl Radosława Kubika „Ptasznika”, który, warto zaznaczyć, stanowi miły szczeciński akcent podczas FAU. Umalowana twarz i charakterystyczny strój, nawiązujący do stylistyki clowna, zdradzają, że mamy do czynienia z pantomimą. Podczas przedstawienia nie pada ani jedno słowo, ale i tak każdy rozumie opowieść. Mim to wcale nie człowiek w przebraniu, a wędrowiec kochający ptaki i rośliny, a plac Grunwaldzki, to nie kilkaset ułożonych obok siebie kostek, ale – w zależności od potrzeby – łąka, tajemniczy domek, albo szklane pomieszczenie, z którego „Ptasznik” wydostaje się, lecąc z dmuchanym balonikiem. Iluzję świata wzmacnia perfekcyjna gestyka i mimika. Wchodzenie po schodach, łapanie ptaków, zrywanie roślin, a nawet lot z balonikiem – to wszystko można bezproblemowo rozpoznać, a co więcej – dziwić się perfekcyjnym ruchom i fantazji, której nie brakowało twórcy spektaklu.

Sielankowy świat zostaje przerwany performancem kolejnego zwariowanego przybysza z Wysp. Shiva Grings z Irlandii – mały, niepozorny, rzec można – niegroźny. To tylko złudzenie, które pryska w momencie, gdy pada z jego ust pierwsze słowo. Szybki, zwinny, błyskotliwy – taki jest on, taki też powinien być widz, który zaraz zostanie wciągnięty do zabawy. Jedziesz sobie spokojnie rowerem? Nie bądź aż tak spokojny – Shiva zaraz Cię zatrzyma i zaleje potokiem słów. Masz 60 lat i wracasz do domu przez plac Grunwaldzki? Lepiej zmień trasę, bo Shiva zaraz sparodiuje Ciebie, a Ty, nieświadomy tego, że jesteś w centrum zainteresowania, pomyślisz: „O co chodzi?” Nie będziesz w stanie nic zrobić, bo zwariowany Irlandczyk – improwizator w 100% – wyciągnie jakiś przedmiot ze swojej walizki i zacznie błaznować. Okazało się jednak, że nie tylko „Buskerzy” wykonują świetne sztuczki. Niebiosa też pokazują, co potrafią. A potrafią zakpić, przerywając występy ostrą ulewą...

Przedstawienie jest przerwane ok. 18:30, co oznacza, że mam jakieś 1:30 h do następnego wydarzenia... To doskonały moment na jedzonko! Wzmocniona okropną kanapką z baru szybkiej obsługi (tylko na tyle starczyło mi pieniędzy :P), udaję się na Mały Dziedziniec Zamku. O 20:00 rozpoczyna się koncert „Nomadów kultury.” Nomada, wg. Słownika języka polskiego PWN, to: 1. członek pasterskiego lub łowieckiego ludu prowadzącego koczowniczy tryb życia; 2. człowiek często zmieniający miejsce pobytu. Jacek Hałas i Alicja Choromańska-Hałas z pewnością bardzo dobrze wiedzą, co oznacza to słowo. On – czerwona koszula, czarny kapelusik, kamizelka w tym samym kolorze i długa broda, ona – długa do ziemi bordowa suknia. Nie tylko ich przebranie kojarzy się z lirnikami i wędrownymi bajarzami, ale przede wszystkim muzyka, w której odnajdziecie m. in. nutę cygańską, folkową i żydowską. Grają na zapomnianych przez świat instrumentach – lirze korbowej, fletach pasterskich, ludowych instrumentach perkusyjnych. Śpiewają stare piosnki o dziewicach, diabłach, rozdrożach, tajemniczych wydarzeniach. W ich wykonaniu polskie „Oj dana, dana” brzmi zupełnie inaczej niż w przyśpiewkach standardowych zespołów ludowych. „Nomadzi kultury” prowadzą poza tym podczas FAU projekt „Jurta”, gdzie spragnionych spotkań z tradycją czekają warsztaty, opowieści, tańce, hulanka, swawola (o tym już niebawem więcej na wSzczecinie.pl).

Swawolnie jest też na Dużym Dziedzińcu. Około 22:00 nagle otwierają się jedne z zamkowych drzwi i pojawiają się oni – zespół Dulsori (tzn. dzikie uderzenie) z występem o nazwie „Binari”. Że będzie dziko - nikt nie miał wątpliwości, ale że te małe, szczupłe osóbki posiadają tyle siły, by przez 1:30 h bez przerwy dawać czadu? Tego chyba nikt się nie spodziewał... Przebrani w koreańskie stroje, przewiązani czerwonymi pasami – rozpoczynają ucztę. Na scenie wzrok przykuwa imponująca instalacja instrumentów. Mnóstwo bębnów (koleżanka naliczyła ich ponad 20!), flet, fujarka i inne nieznane mi z nazwy instrumenty. Grupa Koreańczyków tworzy naprawdę niepowtarzalne show – zarówno miłe dla ucha, jak i dla oczu. Choreografia – cudo, dźwięki natomiast przypominają rytualne obrzędy i tradycyjne formy muzyki. Nie tylko mnie przypadają do gustu skoczni Koreańczycy. Widać, że ludzie fantastycznie się bawią. Kto ma ochotę – tańczy, klaszcze, a nawet wskakuje na scenę i daje porwać się w wir zabawy.

Tutaj kończy się nasza wycieczka – wśród bębnów, tańców, roześmianych twarzy... Ja wracam do domu (zaraz odjeżdża autobus), a Ty zostań jeszcze trochę i posłuchaj koncertu „Binari.”