Clock Machine zagrał w piątkowy wieczór w szczecińskim Rockerze. Muzycy z zespołu są młodzi, pełni niegasnącej energii, charyzmatyczni a co najważniejsze grają profesjonalnie - na wysokim światowym poziomie. Grupa z Krakowa śmiało brnie po drodze do burzliwej kariery. Koncert odbył się w ramach trasy, promującej nową płytę „Greatest hits”.

Piątkowy koncert zaliczam do jednego z najlepszych, na jakich byłam podczas ostatnich miesięcy. Taka muzyka wyzwala we mnie najbardziej skrajne emocje. Trochę jeszcze nie wierzę, że na polskim rynku fonograficznym urodziło się coś takiego. Mimo że po raz pierwszy słyszałam chłopaków na żywo, muzyka brzmiała znajomo. Miała wszystkiego po trosze z moich ulubionych zespołów  - Pearl Jam, Red Hot Chilli Peppers, Rage Against The Machine, Nirvany. Maniera wokalisty przypomina mi sposób śpiewania Wojciecha Waglewskiego z Voo Voo. Cały zespół jest jak coś najlepszego, co już znamy, ale odświeżone, pełne nowych pomysłów i sił. Właściwie najwięcej rockowej duszy jest w głosie Igora Walaszka, który zdaje się stworzony do takiego grania. Koncert muzycznie pierwsza klasa! Nic dziwnego, że na koniec publiczność żądała więcej.

Erektion na start

Na początek – niespodzianka. Występ rozpoczął gitarzysta Michał Koncewicz, który wykonał swój autorski utwór „Tylko Ty” związany z zupełnie innym - discopolowym projektem. Zgromadzeni pod sceną tańczyli, śpiewali i szeroko uśmiechali. Potem muzyk wyrecytował też jeden z wierszy Byrona. Tyle miłości!

„Wyrzućcie z siebie wszystko, niczym się nie przejmujcie, to jest wasza chwila”

Wokalista – cały spocony, drze się w niebogłosy, skacze po scenie, macha włosami. Basista – tańczy boso, zgina się w pół. Gitarzysta zamyka oczy i oddaje się grze, kiedy trzeba tańczy. Perkusista – obserwuje publiczność, dobrze się bawi. W pewnym moomencie Igor Walaszek prosi by na jego znak wszyscy zamknęli oczy. Wtedy gitarzysta zaczyna pieścić uszy swoją solówką.  Muzyka, którą Clock Machine dzieli się z innymi jest zaraźliwa, przekonująca, bo grana z pełną świadomością i pasją. Kiedy się coś czuje, robi się to lepiej. Najbardziej podobało mi się wykonanie utworu „Bije dzwon”, które zagrane zostało w połowie akustycznie. Za takim głosem, byłabym w stanie pójść na koniec muzycznego świata. To dopiero początki rockowej przygody Clock Machine i  mam nadzieję, że muzycy będą się rozwijać i nie zawiodą oczekiwań swoich fanów.

Robimy dym!

Ludzie pod sceną szaleli w rytm dynamicznych dźwięków. Skakali, tańczyli, klaskali, machali głowami, śpiewali z wokalistą, który sam zdziwił się, że piosenki z nowej płyty są już znane na pamięć. Zastanawiam się tylko, czy do tak dobrze granego rocka artyści z Clock Machine nie są za ładni. Pierwsze rzędy pod sceną tworzyły praktycznie same młode, skąpo ubrane piękne dziewczyny, które nie mogły oderwać wzroku od frontmana. Odbiera to całości wiarygodności. Nie ukrywam, że burzy to też nieco moje wyobrażenie hardrockowego świata.  Oczywiście życzę by panowie pozostali piękni jak najdłużej i czerpali z tego profity, ale żeby jeszcze dłużej dawali czadu na scenie. 

Autor: Diana Marczewska