Z finału Gramy 2010, który odbył się w Teatrze Letnim, pamiętam trzy rzeczy: szczecińską kapelę Dead On Time, pustki podczas występów finalistów, kontrastujące z tłumem nastolatek, przybyłych na Comę i...Letters From Silence.

Szczerze powiedziawszy, byłam trochę rozczarowana tym, że otrzymali wówczas tylko nagrodę specjalną.

I oto jesteśmy, 2 lata później w Alter Ego na kameralnym koncercie. Chwilę po 21:00 panowie wkraczają na scenę. Wawrzyniec Dąbrowski nonszalancko wita się z publicznością, opowiadając o świebodzińskim GPSie – Jezus wskazał nam drogę do Szczecina.

Chwilę później bezceremonialny żart ucieka przed melancholią pierwszego utworu - Monday Morning.

Pierwsza myśl? - Cholera, jak oni świetnie brzmią live!

Letters From Silence są jak dawni aptekarze, którzy za pomocą wagi dawkowali lekarstwa. Wyważają każdą nutę, każdy dźwięk, akord, każde słowo.

Czy komuś brakowałoby w tym wszystkim sekcji rytmicznej? Obawiam się, że mogłaby to tylko zniszczyć mistrzostwo minimalizmu. Brudny przester to chyba najlepszy przyjaciel Maćka Bąka. Świetnie radzi sobie również z budowaniem przestrzennego brzmienia.

Po Monday Morning, przyszedł czas na utwór, który w szczególności lubię - Pockets full of sand. Jest to piosenka z ich debiutanckiej płyty No Plain Shortcuts. Wawrzyniec czaruje wokalem, później gitarą akustyczną, znów wokalem, a Maciek Bąk uzupełnia to wszystko na gitarze elektrycznej. Równie świetnie na koncercie wypada In Circles i One More Day, do którego muzycy swego czasu przygotowali świetny wideoklip.

Podczas wczorajszego koncertu można było usłyszeć takie hity jak: Question Marks, Far In The North, czy Longest Journey Back Home.

Z czym kojarzy mi się twórczość Letters From Silence? Z Bobem Dylanem, którego słuchałam tuż przed wyjściem na koncert i Johnnym Cashem, którego utwór tego wieczoru usłyszałam w wykonaniu zespołu. W połowie koncertu nastąpiła nieoczekiwana zmiana miejsc, muzycy wymienili się gitarami. Wawrzyniec operował elektrykiem, zaś Maciek akustykiem, śpiewając przy tym utwór Jacka White'a.

Cały koncert był delikatny, luźny, kameralny. Panowie niewątpliwie zbudowali świetny klimat, w którym widownia z rozkoszą się zanurzyła. Zresztą, próżno było szukać na twarzach publiczności wyrazu rozczarowania.

Co mnie jednak zawiodło? Myślałam, że po dwóch latach będą grać przy wypełnionej sali fanek, które w skrytości serc będą marzyć o „mężczyźnie na białym koniu”. Niestety, frekwencja nie była zachwycająca.