Piątek, 25. marca, Dom Kultury Słowianin. Do lokalu przybywa kolejna w tym miesiącu polska gwiazda dużego formatu. Weterani z Acid Drinkers po raz kolejny udowodnili, że stanowią absolutną czołówkę rodzimej sceny metalowej i z czystym sumieniem można powiedzieć, że panowie cały czas są w doskonałej formie.

 

Zanim jednak na scenie zameldowali się ci, dla których wszyscy kupili bilety, z zadaniem rozgrzania publiczności zmierzył się szczeciński Nikt. Pomimo okrojonego składu (Cimas jest na trasie po Ukrainie z Quo Vadis) kapela wywiązała się ze swoich obowiązków bardzo dobrze. Każdy, kto potrzebował aperitifu do podscenicznych szaleństw na Acidach, mógł spokojnie przetrzeć się przed występem gwiazdy. Standardowo, jak to z Niktami bywa, było energetycznie, na poziomie, bez wymyślania prochu. Nie zabrakło oczywiście coveru Illusion (Nikt), który najmocniej pobudził audytorium do zabawy.

Krótka przerwa i na scenie pojawili się Tytus i spółka. Koncert odbył się w ramach promocji ostatniego albumu Acid Drinkers, Fishdick Zwei. Trudno się zatem dziwić, że sporą część setlisty zajęły covery, którymi krążek jest wypełniony i z których zespół jest znany. Wszystko zaaranżowane po swojemu, ale zawsze na poziomie. I tak było, między innymi, Hit The Road, Jack Raya Charlesa, Ring of Fire Johnny’ego Casha, Bad Reputation Thin Lizzy. Nie mogło też zabraknąć autorskich numerów pochodzącej z Poznania formacji, z których najlepsze wrażenie zrobiło na mnie świetne gitarowo Swallow The Needle zamykające podstawowy set. Na bis fani dostali kolejny cover, Love Shack The B-52’s z gościnnym udziałem Ani Brachaczek z Biff. Numer zrobił swojego czasu sporą karierę w radiu, a szczeciński koncert tylko potwierdził, że kawałek ma spory potencjał również na żywo.

Nie zabrakło niczego, co powinno znaleźć się na koncercie kwasożłopów. Był Ślimak na wokalach, było pogo, był Tytus ze swoją koszmarną dykcją (nie zrozumiałem w zasadzie niczego, co basista mówił ze sceny). Panowie stanęli na wysokości zadania i chwała im za to.

Co mogło wyglądać lepiej? Niezbyt wiele. Frekwencja może nie powalała na kolana, ale było przyzwoicie. Trzeba brać poprawkę na to, że marzec obfituje w tym roku w wiele ciekawych koncertów, co wielu fanów mogło przemęczyć fizycznie i finansowo (stąd ich nieobecność). Z perspektywy widza było jednak w sam raz – brak nieznośnego gorąca spowodowanego tłokiem, a jednocześnie spokojnie było się z kim pobawić. Nagłośnienie nie wpływało na odbiór muzyki. Musiałbym być naprawdę złośliwy, żeby móc się do czegoś przyczepić.

Działający na scenie od 1986 roku zespół (kapela jest starsza od większości publiki zgromadzonej w „Sławku”) cały czas prezentuje się doskonale, ciągle ma sporo do zaprezentowania i daleko mu do odcinania kuponów od swojej wcześniej zdobytej sławy. Pozostaje mieć nadzieję, że taki stan rzeczy utrzyma się możliwie długo i jeszcze nie raz będziemy mieli możliwość cieszyć się koncertami takimi, jak ten.